8 listopada br. gościła w Luksemburgu Zofia Stanecka – autorka licznych książek dla dzieci, w tym znanych chyba wszystkim dzieciom – przygód Basi. Zofia Stanecka przyjechała do Luksemburga, by na zaproszenie Magdy Wiejak (znanej nam z prowadzonych od kilku lat spotkań z literaturą dla najmłodszych w ramach atelier literackiego stowarzyszenia “Il etait une fois...”; vide: http://polska.lu/viewtopic.php?p=50781 ) poprowadzić Warsztaty Literackie dla Najmłodszych (których zapowiedź znaleźć mogliście oczywiście także na polska.lu: http://www.polska.lu/portal.php?article=67141 ).
Zainteresowanie tymi Warsztatami przerosło najśmielsze oczekiwania organizatorów. W sali siedziby CLAE na Gasperichu z ledwością pomieściła się ponad setka zgromadzonych tego dnia dzieci i ich rodziców. O przeprowadzenie rozmowy z polską pisarką poprosiliśmy czytelników jej książek, czyli... dzieci. I oto specjalnie dla Was – Magda, Basia, Lidka i Wojtek Wiejakowie rozmawiają z Zofią Stanecką:
Ile dni można najdłużej pisać książkę?
Zofia Stanecka: Moja najdłuższa książka – „Księga Ludensona” – powstawała przez trochę ponad rok. Pisałam ją w odcinkach, po jednym rozdziale co dwa tygodnie. Zazwyczaj piszę trochę krótsze książki i wtedy razem z myśleniem zajmuje mi to od dwóch tygodni do około miesiąca.
Czy chciałaś zostać pisarką?
ZS: Kiedy byłam całkiem mała, chciałam zostać wilkiem. Okazało się jednak, że nie umiem zmienić się w zwierzę i pewnie też dlatego zostałam pisarką. Bo dzięki pisaniu mogę stawać się, kim tylko zechcę. Wystarczy, że wymyślę jakiegoś bohatera!
Czy będziesz występować kiedyś w cyrku?
ZS: Kto wie? Jeśli tylko będę miała pomysł na książkę cyrkową! Moje dzieci czasem żartują, że u nas w domu jest cyrk, bo kiedy ja pracuję, pies wyjada pomidory lub kakao, a żółw ucieka za lodówkę i zaklinowuje się tam skorupą.
Czy trudno jest pisać i wymyślać historie?
ZS: Czasem bardzo trudno. Kiedy chce mi się spać lub mam ochotę na samo życie, bez przerabiania go na słowa i opowieści. A jednak nawet największy trud wydaje się lekki, gdy w końcu uda się wymyślić dobrą historię. Myślę, że tak jest z każdą pracą, którą się lubi. Trzeba się pomęczyć przez chwilę, żeby potem cieszyć się tym, co z tego wynikło!
Czy łatwiej się wymyśla, jak się leży na kanapie, czy jak się chodzi po mieście?
ZS: Wymyślam książki wszędzie, gdzie tylko jestem: na ulicy, w pociągu, przed zaśnięciem, w mieście i w górach. Kanapa też jest dobrym miejscem, bo mogę się w nią zapaść i przez chwilę mieć spokój. To na niej najczęściej spisuję wcześniej wymyślone historie.
Czy do pisania trzeba bardzo dużo pracy?
ZS: Czasem bardzo dużo. Części z tej pracy nie widać, bo polega na myśleniu. Moje dzieci żartują, że pisarz to ktoś taki, kto leży na kanapie, pije dużo kawy i przysypia na siedząco. A ja myślę, że pisarz to ktoś, kto lubi życie i umie je obserwować, a to, co zobaczył, wyraża słowami. A to jest proces nieustający. Na swój sposób jako pisarka jestem stale w pracy. Muszę tylko uważać, żeby nie przerabiać na bieżąco życia na słowa, tylko po prostu istnieć i chłonąć to, co wokół mnie.
Skąd przychodzą pomysły?
ZS: Z obserwacji świata, z zasłyszanych opowieści, ze spotkań z ludźmi, z przeżyć, emocji i przemyśleń – tych dawnych i tych obecnych. Żeby mieć pomysły i móc pisać, trzeba doświadczać, czytać, śmiać się, płakać, kochać... żyć po prostu.
Jak można zostać pisarzem?
ZS: Każdy pisarz ma swoją własną historię. Moja zaczęła się dawno temu, od... czytania. W mojej rodzinie wszyscy czytali. Tata – nauczyciel polonista, mama – bibliotekarka i starsi bracia. Książki były niemal wszędzie: stały na sięgających od podłogi do sufitu regałach, leżały na stole i w stosach na podłodze. Wieczorami czytaliśmy wspólnie. Mama czytała mi na głos ukochane książki z dzieciństwa: „O czym szumią wierzby”, do której wiersze przetłumaczyła jej mama, „Pierścień i różę”, Leśmiana – „Klechdy sezamowe” i „Sindbada żeglarza”. Czytałyśmy też wspólnie „Pana Tadeusza” i „Klub Pickwicka” Dickensa. I tak aż do liceum, kiedy to ja przeczytałam mamie na głos „Imię róży” Umberto Eco.
Książki nie tylko czytaliśmy, ale też dzieliliśmy się wrażeniami i dyskutowaliśmy o nich. Z jednym z przyszywanych wujów, Ryszardem Engelkingiem – matematykiem, tłumaczem Baudelaire'a i Flauberta – kłóciłam się o wyższość twórczości Dickensa nad twórczością Balzaka (ja) lub odwrotnie (on). Miałam wtedy kilkanaście lat i byłam absolutnie przekonana o tym, że mam rację. Zresztą do dziś wolę literaturę angielską!
W sposób szczególny na to, że zostałam pisarką, wpłynęły rozmowy i przyjaźń ze starszą ode mnie o siedemdziesiąt lat Ireną Jurgielewiczową, autorką między innymi „Tego obcego” i „Czterech warszawskich pstroczków”. Irena przyjaźniła się z moimi rodzicami, ale kiedy miałam jakieś piętnaście lat, zaczęła się też spotykać ze mną. Zapraszała mnie na kolacje, podczas których rozmawiałyśmy między innymi o książkach i pisaniu. Irena była wyjątkową osobą. Nauczyła mnie szacunku dla odmiennego zdania innych ludzi i ciekawości drugiego człowieka. Traktowała mnie z wielkim szacunkiem, chociaż byłam o tyle od niej młodsza. Nie uczyła mnie w sensie dosłownym. Myśmy się wymieniały: doświadczeniami, sobą. Bardzo we mnie wierzyła, a mnie dzięki niej praca pisarki dziecięcej wydawała się najwspanialsza na świecie. Przez długi czas jednak nie pisałam literatury, tylko recenzje filmowe i długie listy.
W czasie studiów na warszawskiej polonistyce, gdzie wybrałam seminarium magisterskie Grzegorza Leszczyńskiego z literatury dziecięcej, pisałam między innymi do studiującej we Francji przyjaciółki, Maryni. Promotor polecił mnie do pracy w piśmie dziecięcym „Plac Słoneczny 4”, gdzie uczyłam się pisania reportaży i wywiadów. Gdy do Polski wróciła Marynia, po jakimś czasie została wydawcą. To ona poprosiła mnie o napisanie pierwszej książki. Były to „Trzy świnki”. I tak to się zaczęło! Wszystkim wymienionym tu osobom coś zawdzięczam i czasem myślę, że pisaniem spłacam dług, jaki wobec nich zaciągnęłam.
A jak powstała Basia?
ZS: Marynia zaproponowała mi wymyślenie postaci, która mogłaby stać się bohaterem serii dla dzieci, alternatywnej dla analogicznych serii zachodnich. Moja bohaterka miała być polska i zwyczajna – ani bardzo grzeczna, ani bardzo piękna. Tak powstała pierwsza książka o Basi – „Basia i upał w zoo”. Jak w przypadku wszystkich moich książek, najpierw wymyśliłam bohaterkę. Ważne było imię i tu pomogło mi to, że mój najstarszy syn miał we wczesnym dzieciństwie wymyśloną koleżankę, która mieszkała pod szafą – Basię właśnie. Pożyczyłam od niej imię, a charakter jakoś sam się już do niej przyczepił! Teraz seria basiowa ma dwadzieścia cztery tytuły i tom opowiadań. Powstaje też rysunkowy serial na podstawie książek, który ma być dystrybuowany w całej Europie, bo jeden z producentów jest Francuzem. Może Basia w formie filmowej zawita też do Luksemburga!
Jakie wrażenia z Luksemburga?
ZS: Częścią pracy pisarza są spotkania z czytelnikami. Jeżdżę dużo po Polsce, często do małych miejscowości. To są zawsze bardzo ważne chwile, bo na co dzień pracuję samotnie, a na spotkaniach mogę porozmawiać z czytelnikami. Dużo mi to daje, nawet jeśli bycie w podróży bywa męczące. Wyprawa do Luksemburga była dla mnie szczególna. Kiedy przyjechałam, zobaczyłam kraj, który zachwycił mnie krajobrazami i spotkałam dobrych, wrażliwych, ciekawych świata ludzi. To właśnie te spotkania zapamiętam najbardziej.
Ucieszyło mnie, że dzieci, które spotkałam, pięknie mówią po polsku. Nasz język uznawany jest powszechnie za najtrudniejszy do nauczenia ze wszystkich języków świata. Potrzeba aż szesnastu lat, żeby dobrze się nim posługiwać. Gdy mieszka się poza krajem, jest to zapewne jeszcze trudniejsze! A przecież polszczyzna jest absolutnie przepiękna i daje twórcy niemal nieograniczone możliwości. To właśnie język tak mnie zachwyca, gdy piszę; język i życie, które opisuję. Po pobycie w Luksemburgu będę miała co opisywać!
Jakie dalsze plany literackie?
ZS: Poza kolejnymi tomami przygód Basi piszę też inne książki. W zeszłym roku dominikańskie wydawnictwo W drodze wydało „Świat według dziadka”, który zadedykowałam Irenie Jurgielewiczowej. Teraz piszę opowiadania o bohaterach z tej książki do pisma „Mały pielgrzym” – będą ukazywać się w nim od stycznia 2015. Dominikanie wydali też pierwszy tom przygodowego cyklu o podróżach w czasie dwójki współczesnych dzieci, „Domino i Muki. Po drugiej stronie czasu”, w którym bohaterowie spotykają świętego Wojciecha. W grudniu zaczynam pracę nad drugim tomem. Właśnie skończyłam książkę pod tytułem „Być damą” – głównie dla dziewczynek, ale nie tylko. Pracuję też nad drugą częścią „Księgi Ludensona”, nad nowymi tomikami pisanymi do serii „Czytam sobie” i nad paroma całkiem nowymi projektami, w tym nad książką dla wczesnych nastolatków. Mam co robić i bardzo mnie to cieszy!