To już jutro w Abbaye de Neumunster – spotkanie z polskim poetą, Adamem Wiedemannem, tu w Luksemburgu podczas tegorocznej edycji Wiosny Poetów, a jeszcze dokładniej – podczas jutrzejszej Nocy Poezji, którą zaanonsowaliśmy niedawno tutaj: http://www.polska.lu/portal.php?article=64767 . Żeby zachęcić wszystkich Was do przyjścia na to spotkanie z poezją i jej autorem, publikujemy już dziś pierwszą część wywiadu z Adamem Wiedemannem, przeprowadzonym specjalnie dla polska.lu przez Kasię Kozak.
Kasia Kozak: W 2008 r., odbierając Nagrodę Literacką Gdynia za Pensum, zastanawiał się Pan: ,,Czy trzeba być wybitnym poetą, żeby dostać nagrodę, czy też trzeba dostać nagrodę, żeby wybitnym poetą się stać?”. Do jakich wniosków Pan doszedł?
Adam Wiedemann: Że nie ma to jak powiedzieć coś prostego w odpowiednim momencie.
K.K.: Moim zdaniem Pana wiersze pozbawione są zbędnych językowych dekoracji. Jest Pan wrogiem patetyzmu. Stoi Pan w pokojowej opozycji do artystów, którzy stosują takie sztuczki. Dlaczego?
A.W.: Gdzie w ogóle (poza teatrem) potrzebne są dekoracje? Czy kobiety powinny się malować? Czy na ołtarzach w kościele powinno się wieszać girlandy z marszczonej bibułki? Ja nie wiem, sprzeciwiam się ozdobności, która jest przeciwieństwem piękna. Ale też nie wykluczam, że właśnie ona wygra w tzw. ostateczności. Patos ma to do siebie, że bywa błahy, a przez to śmieszny, nawet ostatnio z Kasią Czeczot wymyśliliśmy na to odpowiednie określenie: patetik. Mówimy „to taki patetik” i już bezkarnie śmiejemy się, mimo że scena spływa krwią pomordowanych sióstr i braci.
K.K.: Ufa Pan inteligencji czytelnika?
A.W.: Absolutnie.
K.K.: W swojej twórczości opanował Pan sztukę wydobywania subtelności z prawd oczywistych, banałów, na dodatek robiąc to często w humorystyczny sposób. Co Pana w życiu bawi, a co drażni?
A.W.: W życiu? Trudne pytanie, bo życie pełne jest przeszkód nie do pokonania i człowiek traktuje je ze śmiertelną powagą, jak zwierzę. Dopiero później śmieje się z tego i dzięki temu jest, powiedzmy, człowiekiem. Można powiedzieć, że śmieszy mnie to, co mnie drażni, że trudno mi się zazwyczaj zdecydować, czy zareagować śmiechem, czy zniecierpliwieniem, oburzeniem, płaczem. Wszystko zależy od tego, w jakiej jest się formie, ile ma się akurat sił. Mogę powiedzieć „drażni mnie, że ludzie się starzeją” albo „śmieszy mnie, że ludzie się starzeją”, jedno i drugie brzmi nieźle.
K.K.: Panie Adamie, uśmiecha się Pan czasem przez sen?
A.W.: Podobno tak. Ale o to należy pytać tych, którzy ze mną śpią.
K.K.: Pytam, bo mam wrażenie, że w Scenach łóżkowych do takiego uśmiechu nas Pan zaprasza. Stworzył Pan swój prywatny sennik. Książka wydana w 2000 r. to zbiór kilkudziesięciu snów zapisywanych przez 13 lat. Czy nadal Pan śni i te sny zapisuje?
A.W.: Zdarza mi się czasem zapisać jakiś sen, ale nie jest to już, jak dawniej, moją obsesją, może dlatego, że sny też mają swoją wytrzymałość i zaczynają się powtarzać. Więc nie są to już dla mnie osobne utwory literackie, włączam je raczej do opowiadań albo felietonów, taki etap.
K.K.: Jest Pan również tłumaczem. Każdy język ma swoją melodię – Panu udaje się ją skutecznie wydobywać. Czy jest autor, którego dzieła przekłada Pan z przyjemnością? Jeśli tak, to kto to jest i dlaczego?
A.W.: Najbardziej lubiłem tłumaczyć wiersze Miklavža Komelja, ale ostatnie jego książki są okropnie trudne, a nie należę do tych, którzy uważają, że trzeba tłumaczyć nieprzetłumaczalne, za wszelką cenę. Tak czy inaczej, Miklavž to poeta, u którego nie przeszkadza mi patos, on operuje patosem w sposób umiejętny, by nie rzec idealny. W mojej własnej poezji jest pewien niedostatek patosu, więc rekompensowała mi to jego poezja, acz może się każdemu zdawać, że bliższa powinna mi być poezja Tomaža Šalamuna, którego oczywiście też chętnie przekładam, choć ma on już świetnych tłumaczy w osobach swojej siostry i siostrzeńca (więc tutaj wchodzi w grę pewna konkurencja, zawody trzech tenorów i nigdy nie wiadomo, kto się okaże Pavarottim). Ostatnio nauczyłem się tłumaczyć poezję kobiet, jest to okropnie trudne, bo człowiek automatycznie wpada w jakieś przedelikacenie, ckliwość, której trzeba się natychmiast wyzbyć, i zresztą nie u każdej kobiety można się jej wyzbyć; tu konkuruję z kobietami, które tłumaczą kobiety, gdyż są to kobiety (efekty bywają katastrofalne), tak czy owak uważam się za specjalistę od wierszy Any Pepelnik i Marianny Kijanowskiej, które są tak wspaniale odmienne, jedna od drugiej i obie od wszystkiego, co je otacza.
K.K.: A czy jest ktoś, kogo twórczość nie jest znana polskim czytelnikom, a kogo chciałby Pan nam przedstawić?
A.W.: Jest parę takich osób. Właśnie przygotowujemy z panią Barbarą Kallą antologię poetów holenderskich, wszystko to są poeci kompletnie w Polsce nieznani i nawet ja sam ich w większości nie znam, bo to Basia przygotowuje wybór i rybki, a ja jej tylko pomagam przerobić to na twory artystyczne (nie znam języka holenderskiego i nie zamierzam się go uczyć). Na starość chciałbym tłumaczyć grube powieści Gertrudy Stein i Lojze Kovačiča, są to pisarze, których mi chyba nikt już nie podkradnie, choć nie wiem też, czy ktokolwiek będzie chciał ich wydać.
K.K.: Jest pan nie tylko poetą i tłumaczem, ale również rysownikiem i malarzem. Ma pan na swoim koncie kilka indywidualnych wystaw. Są rzeczy, które nie mieszczą się w wierszach? Których nie da się wyrazić słowami?
A.W.: Myślę, że nie ma nic takiego. Ja to w ogóle nie jestem od „wyrażania” – uważam, że wiersz nie ma nic wyrażać, tylko po prostu być. To, co człowiek ma do wyrażenia, jest bardzo biedne. Dopiero wiersz, no nie wiem, obraz, opowiadanie – to sprawia, że patrzymy na tego człowieka z jakimś szacunkiem. Umiem rysować, bo mój tato jest zawodowym grafikiem – żałuję, że nie robię tego lepiej, bo wtedy byłyby z tego może lepsze pieniądze.