NASZE PUBLIKACJE

Na Misji w... Luksemburgu

Na Misji w... Luksemburgu

Księdza Kruszewskiego nie trzeba chyba przedstawiać nikomu. Choć jest osobą powszechnie znaną (nie tylko zresztą w Luksemburgu), w rozmowie z nim odkrywamy wiele ciekawych, a mało znanych wątków z historii jego życia oraz życia polskiej społeczności w Luksemburgu. Życząc wszystkiego najlepszego w dniu jego 66 urodzin – zapraszamy wszystkich na koncert, który już za chwilę w kościele na Neudorfie, a zaraz potem do lektury wywiadu, jaki przeprowadziliśmy z nim jakiś czas temu. 

Szymon Bielecki: Z jakim regionem Polski Ksiądz się najbardziej identyfikuje? 

ks. kan. Henryk Kruszewski OMI: Najpierw z Pomorzem i Gdańskiem, gdzie do dziś mieszka moja mama (rocznik 1916). Potem z Kujawami (między Włocławkiem i historyczną Kruszwicą – tą od legendarnego Popiela), gdzie została część mego szczęśliwego dzieciństwa i lata młodzieńcze. Tam też najczęściej wracam myślą i ciałem. I chyba też tam została część mego serca. Rodzina mojego ojca pochodziła z Mazowsza. Matka Genowefa z d. Majchrowicz jest Kujawianką, pochodzi z bardzo tam znanej i licznej rodziny. Było ich czternaścioro. Po wojnie, kiedy wróciliśmy z Niemiec po przymusowej „wycieczce” wojennej, byłem bardzo poważnie chory. W Gdańsku lekarze ze Szwedzkiego Czerwonego Krzyża powiedzieli, że nie ma wielkich szans, żeby mnie wyleczyć w mieście. Chodziło przede wszystkim o to, iż jedzenie „miejskie” nie bardzo mi służyło, więc wuj przyjechał i zabrał mnie na Kujawy. On miał spore, jak na ówczesne czasy, gospodarstwo rolne. 


 

SB: To rodzina matki? 

xHK: Tak, to rodzina matki. Tam zostałem aż do drugiej klasy szkoły podstawowej. Zaczynałem od pilnowania gęsi w gospodarstwie, potem były krowy, całkiem sporo, były też owce, cztery konie, buhaj. Zaraz po wojnie nie było prądu, wszystko zniszczone, a wtedy, w czasach socjalizmu, gospodarzom, którzy byli nieco bogatsi od innych i mieszkali daleko od wioski, nie zakładano prądu od razu. Za tę usługę trzeba było płacić, a uważano, że bogaci sami sobie zapłacą. Jako źródła światła mieliśmy lampę naftową albo karbidową i wuj wieczorami kazał czytać „Zielony Sztandar”, ortodoksyjno-socjalistyczno-rolną gazetę, wydawaną zdaje się przez PSL. Drugą był tygodnik „Plon”. Wuj kazał mi dukać każde zdanie, a kiedy mówiłem, że to „jakieś takie trudne…”, to odpowiadał: „To po co ja Cię do szkoły posyłam!?”. Bardzo pozytywne podejście miał do życia mój kochany i mający ciężką rękę wuj Władysław… 

SB: Pragmatyczne. 

xHK: Był bardzo sprawiedliwy i jak mi się należała jakaś „korekta”, to miałem to nawet po dwóch tygodniach pewne jak w banku. A były to solidne „korekty”. Ciocia Janina kiedyś po moim wyjeździe z Kujaw powiedziała, że nawet ta wierzba uschła, która była „specjalnie” na podwórzu, żeby można było z niej witki na mnie ciąć. Rodzice zabrali mnie do Gdańska, bo jednak trzeba było podnieść trochę poziom kształcenia podstawowego. 

SB: Był Ksiądz ministrantem? 

xHK: Jako chłopak byłem, powiedzmy, „bardzo rozrywkowy”. Pewnego dnia postanowiliśmy z kolegami sprawdzić, czy owoce w ogrodzie proboszcza już dojrzały. Było tam metalowe ogrodzenie, przez które dobrze się przechodziło. No i ówczesny duszpasterz, którego nigdy nie zapomnę, ks. Jan Cichosz, przyłapał nas oczywiście na gorącym uczynku i zawołał do siebie. Konsekwencje mogły być w tamtych czasach bardzo poważne, przede wszystkim ze strony mojego ojca, który był na stanowisku i uważał, że rodzina musi być też na poziomie, nie wykluczając tych najmłodszych. Tak więc ks. Jan Cichosz zapytał nas, od kogo jesteśmy. Ja powiedziałem, że od Szymona Kruszewskiego. „No to ja ci dam wybór” – odpowiedział na to. „Albo powiem ojcu, albo zostaniesz ministrantem”. Stwierdziłem, że wybiorę mniejsze zło i tak się zaczęła moja przygoda z ministranturą. Matka była trochę zdziwiona, że rano wstaję i chcę iść do kościoła… Wszystko się wydało dopiero po moich święceniach kapłańskich w 1969 r. 

SB: Wcześniej Ksiądz nie miał takiego zapału? 

xHK: Absolutnie. Prowadzili ten kościół księża Salezjanie, zajmowali się młodzieżą, przy okazji prowadzili różne kółka, teatrzyki. Mieli dużą salę, której na szczęście nie zabrało państwo. Tuż obok była szkoła, a w szkole religia, którą dopiero później usunięto. Byli tam młodzi księża, którzy naprawdę umieli się zajmować młodzieżą. Ministrantów w pewnym momencie było kilkuset, byliśmy więc podzieleni na różne grupy. A gdy skończyłem szkołę podstawową, wróciłem znów na Kujawy. 

SB: I poszedł Ksiądz do Niższego Seminarium Duchownego? 

xHK: Tak. To było Niższe Seminarium Duchowne z formacją liceum klasycznego. Z mojej klasy ze szkoły podstawowej było nas kilku chłopaków, którzy pod wpływem Salezjanów postanowili iść w tym kierunku. Jeden poszedł do Salezjanów, jeden do diecezjalnego seminarium, a ja sam do Oblatów, którzy też są w Gdańsku – mieli Misje Parafialne w naszej dzielnicy, nawiązali ze mną kontakt i tak się zaczęło. 

Niższe Seminarium to była prywatna szkoła zakonna pod nadzorem kuratorium, UB i wszystkich innych urzędników, którzy starali się utrudniać nam życie: dbali o to, żebyśmy mieli bez przerwy różne komisje państwowe. Odbywały się także licytacje i wręcz zabierali nam rzeczy. Doszło do tego, że większość przedmiotów w klasztorze i w szkole nie była naszą własnością; okoliczni ludzie wykupywali je na przetargu, naklejali swoje naklejki i zwracali je nam. Na fortepianie było czyjeś nazwisko, na innych sprzętach również. Przyjeżdżali też „fachowcy” z kuratorium, którzy siedzieli z bardzo smutnymi minami na naszych wykładach i słuchali, czy nasi profesorowie nie prowadzą wrogiej propagandy. Pierwszego roku było nas 28, do matury doszło 10. 

SB: Ilu z nich poszło do Wyższego Seminarium? 

xHK: Wszyscy. Wszyscy poszli do nowicjatu, wyświęconych zostało ośmiu. Potem dzieje były różne – jeden jeszcze pracuje wśród Eskimosów w Kanadzie, drugi jest naczelnym kapelanem szpitali gdzieś w Toronto, inny zmarł na zawał, mieszkał w Gdańsku, kolejny był na Madagaskarze i w Kamerunie, ja byłem w Kamerunie, a ostatni dziś jest kapelanem na lotnisku w Polsce. Ten ostatni po operacji nie ma połowy płuca, więc go nie mogli wysłać, ale był jakiś czas we Francji, wśród reszty naszych górników. „Dogorywających”, jak to on ich nazywał. No i był z nich podobno najzdrowszy. Odnowił pięknie kościół polski, a języka używał takiego, że nawet górnicy, którzy znali wiele słów z pogranicza niecenzurowanych, byli „pozytywnie” zaskoczeni. Ale parafianie kochali go bardzo! 

W Wyższym Seminarium próbowano nas zniechęcić do naszego powołania, nad czym solidnie pracowały lokalne władze państwowe, proponując obowiązkową służbę wojskową, czego na szczęście udało mi się uniknąć, ale kilku poszło do wojska, by służyć w różnych jednostkach. Żołnierzami nie zostali, ale zabrano im kilka lat życia, przerywając im studia wyższe! 

SB: A jak Ksiądz trafił do Afryki? 

xHK: Chciałem jechać na misję do krajów Trzeciego Świata. To był mój cel, do którego dążyłem, i wtedy „wybuchł” ten Kamerun, oczywiście w sensie pozytywnym. Akurat tamtejszy arcybiskup, Francuz, zaczął szukać księży z naszego zgromadzenia w Polsce. W prowincji oblackiej Kamerun-Czad była setka francuskich Oblatów, ale oni zaczęli wymierać albo wracać do ojczyzny z powodu chorób czy wieku, a nie mieli młodego narybku. To był koniec lat 60., kiedy arcybiskup przyjechał do Polski. Wtedy wszystko musiało iść przez Wydział do spraw Wyznań. W pierwszej grupie pojechało nas czterech. Jeden z nich został później biskupem – ks. bp. Eugeniusz Juretzko OMI, ordynariusz diecezji Yokadouma. Inny zmarł, był bardzo zresztą ceniony, ale jak tam pojechał, to miał już swoje lata. Miał takie swoje powiedzenie: „Ja do was zawsze przyjeżdżam z otwartym sercem, ale z pustymi rękami od was nie wyjadę”. Był bardzo przez wszystkich kochany. Umarł niestety na raka, palił jak kominiarz. Ja byłem w drugiej grupie, dwóch nas wyjechało, jeden jest teraz w Liége, ja jestem od 1994 r. w Luksemburgu. 

 

Biskup odebrał mnie na lotnisku. Pamiętam jak dziś, lało jak z cebra. Przyjechaliśmy na biskupstwo, gdzie arcybiskup Yves Plumey OMI, który przypomina mi trochę naszego arcybiskupa z Luksemburga, maniery miał takie, powiedzmy, szlacheckie, zaproponował: „Może byśmy się czegoś napili?”. Odpowiedziałem, że oczywiście. Więc on wyciągnął whisky, nalał na dwa palce i złapał za butelkę z wodą, żeby dopełnić. Ja na to: „Oj, whisky jest tak cenną rzeczą w krajach socjalizmu, że nie wolno dolewać wody, bo może jej to zaszkodzić”. Popatrzył na mnie podejrzliwym wzrokiem, ale nie komentował sytuacji. Na początku byłem trzy tygodnie na pewnego rodzaju aklimatyzacji. W dzień był niewyobrażalny gorąc, a w nocy… też był gorąc. Były problemy z wodą, z jedzeniem, ze wszystkim, co było potrzebne do życia, do tego mnóstwo rozmaitego rodzaju żyjątek, które gryzły i w noc i w dzień, bo chciały sprawdzić, czy człowiek nadaje się na posiłek. Po kilku tygodniach biskup pomocniczy Jean Pasquier OMI załadował mnie do swojego Land Rovera i wywiózł 400 km od biskupstwa w kompletny busz na granicę z Czadem, powierzając mi obszar wielkości Belgii, z zamieszkaniem w wiosce o nazwie Madingring, gdzie język francuski znały tylko 2–3 osoby! 

SB: I tam już Ksiądz został sam? 

xHK: Tak, to była samodzielna placówka. To znaczy mogłem szukać pomocy, ale wtedy stwierdziłem, że kapłan powinien mieć cztery zalety: być zuchem – pełnym zapału do realizacji różnych planów, św. Franciszkiem z Asyżu, który, jak wiemy, kochał zwierzęta, więc i człowieka, niezależnie, jaki ten człowiek był. Potem musi być św. Pawłem, żeby od czasu do czasu jakieś ostre słowo powiedzieć, gdy jest to konieczne, a na koniec powinien mieć optymistyczne podejście do życia, jakie miał Jan Onufry Zagłoba z Trylogii Henryka Sienkiewicza. I tak było przez 6 lat. Pracowałem, ale po 6 latach człowiek się wypala. To normalne, zwłaszcza że tam do najbliższych Polaków było w linii prostej jakieś 400 km, a naokoło to jeszcze dalej. 

Potem były inne placówki. Pracowałem z Oblatami francuskimi; oni mnie zaakceptowali do tego stopnia, że jako jedyny zgodziłem się na pozostanie w ich placówce. W zadania misyjne wprowadzał mnie żyjący do tej pory Francuz z Lotaryngii, ks. André Durand OMI. Nigdy nie miał samochodu, więc jeździł motorowerem albo chodził piechotą. Żył tak jak Afrykanie. Kiedy podróżował motorowerem, zatrzymywał się tam, gdzie zastała go noc. Rozkładał matę, gdziekolwiek, choćby pod drzewem, i spał do następnego dnia. Jadł, co mu ludzie dali. W rezultacie zafundował sobie sporo chorób typowo afrykańskich, które bynajmniej życia mu nie ułatwiały. 

Następnie byłem na innej placówce, gdzie miałem już do pomocy dwóch młodych księży. Stąd wyjechałem do Kanady na kilka miesięcy, żeby bronić mojej pracy magisterskiej. Jak wróciłem, poszedłem na granicę z Nigerią, do górali. To była bardzo trudna placówka misyjna! 

Marcin Wierzbicki: Dlaczego? 

xHK: Ze względu na warunki. Kiedyś Mandamę i okolice zamieszkiwało wielu ludzi z pogranicza Kamerunu i Nigerii. Była nawet podprefektura w Mayo-Oulo, gdzie nie wolno było otworzyć misji z powodu zakazu miejscowych władz. Ale jak nas wygonili drzwiami, tośmy włazili oknem. Nie tylko wysyłaliśmy pisma, ale także pracowali, jak to mówią, prywatnie. Ks. Alojzy Chrószcz OMI, który tu przyjeżdża, był wtedy moim pomocnikiem, moim wikarym. Razem potrafiliśmy zrobić bardzo wiele, a pomagały nam w tym trzy siostry zakonne. 

MW: Szkołę też Ksiądz tam założył? 

xHK: Nie tylko. Mieliśmy tam przedszkole i szkołę dla dziewcząt. Udało nam się dostać do liceum, by uczyć religii. Pobudowaliśmy kościoły po wioskach, nawet w Douroum niedaleko Mandamy, gdzie był szef muzułmański i przez wiele lat nie można było w ogóle nic zrobić. U nich tradycja jest ważniejsza niż prawo, więc trzeba dialog prowadzić, a nie prawem straszyć. W końcu ten szef dał nam w centrum wioski, na wzgórzu, teren pod kościół i zaplecze. Z czasem stało się ono wielkim centrum parafialnym. Dziś w Mandamie jest dwóch księży, w tym pierwszy ksiądz wyświęcony z miejscowego plemienia Daba. 

 

MW: Specyfiką pracy na misjach było to, iż lud był dobry i otwarty na was, lecz władza nieprzychylna?… 

xHK: Był taki okres, kiedy ludzi prześladowano za to, że byli chrześcijanami. Chciano ich zislamizować. Księża byli co prawda tolerowani, ale było wiele problemów, tak zwanych administracyjnych. Nasze polskie podejście było takie: z jednej strony trochę się nagiąć, ale z drugiej i tak robić swoje. 

MW: Czyli jak w ówczesnej Polsce… 

xHK: Tamtejsza administracja od PRL-owskiej bardzo się nie różniła. Pewnego dnia sekretarz podprefektury, będąc po kilku piwach, które zresztą ja mu przywiozłem, powiedział mi: „Wszystkie listy, które ksiądz napisał, są tu w szufladzie i nie mamy prawa ich wysłać dalej”. „Ale to, co ksiądz tam sobie robi, to niech robi, aby tylko nie było wielkiego hałasu”. 

SB: Jak wyglądała Księdza praca w okresie kameruńskim? 

xHK: Misjonarz, niezależnie, czy jest księdzem diecezjalnym czy zakonnym, siostrą, bratem czy człowiekiem świeckim, ma być świadkiem, to znaczy ma świadczyć swoim życiem. Ludzie go przecież obserwują. Na początku, w Madingring, wiele projektów wymyśliłem sam. Kaplica była z gliny, pokryta dachem z trawy, paliła się w niej tylko lampka olejowa i było nas tylko dwóch, nawet jak wiosce nikogo nie było, bo wszyscy poszli na polowanie. I jak sobie patrzyłem na tę lampkę w dzień Wigilii, której oni przecież nie obchodzili, to wiedziałem, że jednak jest nas dwóch, Jezus i ja. Oni też mieli swoje święta, w których uczestniczyłem, chociaż na początku wydawały mi się dziwne, bo to przecież całkiem inna kultura. Poza tym chrześcijanie musieli zrezygnować z niektórych wierzeń animistycznych, żeby być w pełni włączeni do wspólnoty Kościoła. Trzeba też było unormować sprawy poligamii, sprawy posagowe czy inne. Oni musieli sami o tym decydować, ja nie mogłem im niczego narzucać. To miał być swobodny wybór. No i kwestia szkoły. Pierwszą czwórkę dzieci, które dostałem do szkoły, to właściwie rodzice mi oddali. „Ksiądz niech się nimi zajmuje, niech ich żywi, bo ksiądz właściwie tak nas przymusił, żeby one poszły do szkoły”. Musiałem więc o nie dbać – dawać im żywność, zadbać, żeby miały na czym spać, jakieś książki kupić i czuwać, aby robiły postępy. Zresztą do miejscowych szkół połowa dzieci chodziła symbolicznie. Dlatego żeśmy w Mandamie otworzyli przedszkole, żeby pomóc dzieciom z licznych rodzin, które nigdy do szkoły by nie poszły. Dzięki temu miały dużą motywację, żeby się uczyć; potem dawały sobie nie najgorzej radę w pierwszej i drugiej klasie, nawet, jeśli nie miały możliwości, żeby kupić wszystkie podręczniki. Dla nich motywacją było też to, że nie muszą już więcej paść kóz albo pracować na roli, albo nosić młodszego brata czy siostrę na plecach cały dzień, szukać wody i drewna na opał. Potem doszły do czegoś w życiu. 

SB: Ogromny ładunek humanitarny był w tych misjach… 

xHK: Tak, oczywiście, emancypacja, przywoziliśmy lekarzy z miasta na badania, otworzyliśmy ośrodek zdrowia, to wszystko była nasza robota, żeby pomóc tym ludziom. Pierwszą rzeczą, jaką zbudowałem, była ubikacja, z pustaków, nie afrykańska, tylko prawdziwa, z drzwiami, jak Pan Bóg przykazał. Na dachu były baterie słoneczne i był 12V prąd – to był wielki postęp. Potem żeśmy wodę doprowadzili i zaczęliśmy budować to przedszkole. Były z tym wielkie problemy. Była tam siostra zakonna Otylie Schmidt, która pochodziła z Nędzy Raciborskiej na Śląsku Opolskim; twierdziła, że jest Polką z pochodzenia. Więc jak się do mnie odzywała po polsku, to ja mówiłem: „Siostro, ja słabo słyszę, proszę powtórzyć po niemiecku” – to ją strasznie denerwowało. Jak budowałem, to ona często przychodziła na budowę. Mój brat Edward pomagał mi zawsze, bo był w branży budowlanej, więc przysyłał mi to uwagi fachowe, to książkę i ja to wszystko studiowałem. No więc jak kiedyś ta siostra chodziła tam na dole, tuż przed zadaszeniem, i krytykowała: „To jest krzywo, a tu wystaje”. W końcu powiedziałem jej kilka solidnych słów językiem niezbyt biblijnym, po polsku. Zrozumiała i naprawdę się obraziła, podejrzewam, że nawet napisała do arcybiskupa list, że ksiądz się zachował bardzo ordynarnie i wyzwał ją od takich rozmaitych. No, ale wtedy miałem spokój. To nie denerwowało tyle mnie, co tych moich robotników. Bo u nich kobieta zawsze była na swoim miejscu, a siostra chciała nimi dyrygować bez przerwy. A potem było wielkie otwarcie, żeśmy przyjęli te dzieci, no i to się wszystko bardzo ładnie rozwijało. W pewnym okresie były chyba nawet cztery siostry na jednej z placówek. Nazwiska miały bardzo ciekawe – jedna się nazywała Pokusa, jedna była Kuś, to były siostry Służebniczki. One miały przydomki, zresztą każdy miał jakiś przydomek. Jedna z nich się nazywała Monika Prądzyńska, to myśmy na nią mówili Siotra Żelazo lub Siekiera. Jak myśmy dostali z Kanady pieniądze na zakup ciężarówki do transportu, to ona tą ciężarówką jeździła. I przez pierwsze tygodnie powodowała popłoch generalny u wszystkich, którzy widzieli ją w habicie za kierownicą. Kobieta za kierwonicą ciężarówki! Dla Murzynów to było coś, czego nie mogli zrozumieć, a jeszcze była to taka solidna kobieta. Siostry były fantastyczne, trzeba przyznać, że gdziekolwiek były siostry na misjach, to tam praca szła o wiele łatwiej. Pamiętam też siostry włoskie, które współpracowały ze mną przez wiele lat. Po tym całym wypadku samochodowym one o mnie bardzo dbały. Mógłbym na ich temat opowiedzieć wiele fantastycznych historii. 

 

SB: A o tym wypadku może Ksiądz coś więcej opowiedzieć? 

xHK: Właściwie przez ten wypadek odkryłem, że człowiek powinien w każdej sytuacji mieć nadzieję. Że może być lepiej. Przyjechałem do Paryża do szpitala i nie mogłem chodzić, bo jedna połowa była sparaliżowana. Widziałem codziennie rozrabiające na parapecie wróble i gołębie, a człowiek nie mógł się ruszać! Podziwiałem tych pielęgniarzy, jak się mną opiekowali, myli, wozili na wózku. Poza tym żołądek miałem zdrowy, a oni mnie na dietę przepisali, to była dla mnie wielka katastrofa, bo wszystko trzeba jeść bez soli, a ja nie mogłem nic bez soli. Jak zacząłem ruszać palcami, to zaczął się optymizm u mnie. Wtedy pierwszy raz się uśmiechnąłem. Pewnego dnia leżałem na tym łóżku jak klocek, otwierają się drzwi, wchodzą dwie młode kobiety, tak koło trzydziestki, w mini, pięknie ubrane, siadają na krzesłach obok mnie i mówią, że one mi przyniosły pociechę duchową, z poręki kapelana szpitala. Skoro niosły pociechę duchową, to i zaraz mi się polepszyło. Innego dnia robili mi badania i mieli pobrać kawałek kości z głowy, żeby sprawdzić zawartość wapnia i innych składników, czy nie mam osteoporozy i takich innych rzeczy. Chodziło o to, gdzie oni mają to zrobić, bo zabieg miał być ze znieczuleniem na sali operacyjnej. Przychodzi chirurg i mówi, że niestety, mieli wypadki samochodowe, sale operacyjne na chirurgii są zajęte, ale jest wolna sala ginekologiczna, więc mogą tam to zrobić. Wyraziłem zgodę, by nie czekać. Pielęgniarz wsadził mnie na wózek i zawiózł na oddział, do poczekalni, gdzie było kilka kobiet, które przyglądały mi się podejrzliwie. Więc mówię: „Nie nie, wszystko jest w porządku, nie ma żadnych obaw”. No bo co miałem powiedzieć? 

Potem pojechałem do Polski, do sanatorium w Inowrocławiu na kilka tygodni (znów Kujawy), gdzie miałem po dziesięć zabiegów dziennie. Inni chodzili na bale, bo w polskich sanatoriach wieczorami było rozrywkowo, a ja leżałem jak klocek. Moje siostrzenice z Kujaw przywoziły mi jedzenie, ale z tego żywili się inni, bo ja byłem ciągle na diecie. Tam straciłem 13 kg. Po wyjściu zrobili mi wszystkie badania i powiedzieli, że mam zawroty głowy przy gimnastyce parterowej i to już mi zostanie. Rowerem mi nie wolno było jeździć, no i Afryka została dla mnie zamknięta, musiałem się zająć czymś innym. Myślałem o powrocie do Polski. Wtedy jednak świętej pamięci ks. Konrad Feliks Stolarek szukał księdza na swoje miejsce tu, do Luksemburga, bo on już nie mógł pracować ze względu na swój wiek. No i arcybiskup stwierdził, że ani nie jestem za stary, ani za młody, więc przyjechałem. Tu właściwie były takie trochę warunki misyjne, bo nie było ani kościoła własnego, msze żeśmy odprawiali po różnych kościołach, a ksiądz mieszkał w Bech – małej wiosce koło Echternach, w domu prywatnym, który nigdy nie wyglądał na plebanię. 

Wtedy w Luksemburgu była tylko jedna msza albo u św. Michała, albo w kapliczce przy Boulevard d’Avranches, czyli tam, gdzie dziś stoi Novotel. Zresztą świetnie położonej – z jednej strony był nocny klub, z drugiej strony sexshop – wszystkie rozrywki były na miejscu. Po jakimś czasie poszedłem do wikariusza generalnego i do arcybiskupa i dali nam do wyboru kilka kościołów w Luksemburgu. Wybrałem ten tu na Neudorfie, ponieważ plebania jest na miejscu. Jak się zainstalowaliśmy, to niczego tu nie było… Gmina budynek wyremontowała, ale wszystko świeciło pustkami. Na początku spałem na materacu i przede wszystkim pilnowałem Portugalczyków, którzy remont robili tak trochę po polsku – szybko i bez większego wysiłku dla jakości… 

W tygodniu nie było żadnej mszy, żadnego spotkania, zacząłem więc szukać Polaków, jeżdżąc po wioskach i wciskając się na siłę, w sensie pozytywnym, ponieważ jak mi otwierali drzwi, to wstawiałem nogę w futrynę, żeby nie zdążyli zamknąć zbyt szybko! 

SB: Czy to oznacza, że wcześniej, za czasów ks. K. F. Stolarka, nie było specjalnych mszy polskich? 

xHK: Były polskie, ale często wypadały z różnych względów, bo na przykład u św. Michała to jest kościół, w którym są luksemburskie msze rocznicowe, koncerty. To nie było dobre miejsce, nie było gdzie samochodu zostawić, więc mandaty były moją „radością” życia, a dojazd był trudny i dla księdza, i dla wiernych. 

 

MW: To był 1995 r., kiedy Ksiądz dostał plebanię? 

xHK: Najpierw dostałem kościół, piętnaście lat temu, a potem dostałem plebanię. Ciągle jeszcze tam mieszkałem we wiosce i dojeżdżałem. Wtedy jeszcze nie miałem samochodu, bo przecież samochód trzeba było kupić. A jak kupiłem pierwszy samochód, Renault Twingo, to parafianie stwierdzili, że to nie jest samochód dla księdza: „Takim pudełkiem ksiądz jeździ? Ksiądz się w ogóle nie szanuje, poprzednik miał najnowszy model Audi”. 

SB: Jakie były Księdza pierwsze wrażenia po przyjeździe z Kamerunu? 

xHK: Dla mnie to był przeskok epokowy i trudny! Po prostu jakbym przeskoczył kilka sfer życia. Gdybym pojechał do Polski, to byłoby inaczej, a tu zupełnie inne warunki. Nikogo tutaj nie znałem, trzeba było nawiązywać kontakty, poza tym nasi Polacy, wielu już świętej pamięci, sami byli podzieleni między sobą. Chciałem te sprawy jakoś wyprostować, ale wcale nie było tak łatwo. 

Na przykład raz wiózł mnie do kościoła do Esch-sur-Alzette człowiek, który kiedyś współpracował z konsulatem komunistycznym, więc za dwa dni wysłuchałem wyrzutów przez telefon: „Ksiądz z nim pojechał”. Mówię: „A z kim miałem jechać?” „No tak, ale ksiądz nie wie, że on kiedyś «Trybunę Ludu» roznosił i wkładał do skrzynek?”. Ja na to: „No ale co z tego, że roznosił «Trybunę Ludu»?”. „No takich to nie powinien ksiądz popierać!”. „Ale ja go wcale nie popieram, on zrobił dobry uczynek”. I takich spraw było mnóstwo! 

Były podziały. Na początek to przychodziło tych ludzi niedużo. Potem zaczęliśmy ich szukać, ludzie się dowiedzieli, że jest stała msza o 10.00, nie było jeszcze wtedy mszy dla dzieci. I zaczęli przyjeżdżać. Zaczęli mnie odwiedzać starzy rodacy, a i ja szukałem Polaków w różnych miejscach. Na przykład przy dworcu, w barze, który pani Agnieszka Najder trzymała. Nieraz to były takie spotkania – faceci siedzieli i mówili: „Ksiądz?? O tej godzinie?”. Kiedyś poszedłem na Grund, na takie święto jazzu. O pierwszej w nocy byłem, to oni na mnie patrzyli: „A co ksiądz tu robi?”. A ja na to: „Ja wam się dziwię, co wy tu robicie!”. „No tak, ale to nie jest spektakl dla księdza, stragany z piwem” i tak dalej. Wielu z nich dzisiaj, niestety, już nie ma, niektórzy przyjęli obywatelstwo luksemburskie i odeszli całkowicie od wspólnoty polonijnej. Jeszcze została cząstka, na Popielec czy na Boże Narodzenie czasem przyjdą. Najwięcej Polaków było kiedyś w dzielnicy Bonnevoie, za dworcem. To jest historyczne miejsce dla Polaków. Dziś tam jest już ich niewielu. 

 

SB: A czyją inicjatywą była szkoła polska? 

xHK: Pani Lidii Markiewicz-Niewadzi i ks. Konrada Feliksa Stolarka OMI. Oni założyli tę szkołę, ale zaraz po pierwszym roku, jak tu przyszedłem, to on mi to wszystko oddał. Bo się okazało, że w pierwszym roku był już deficyt i wiele innych problemów. Przez 13 lat byłem kierownikiem polskiej szkoły. Było ciężko i radośnie! 

MW: Jak ona działała? 

xHK: Uczyła pani Lidia Markiewicz, pani Anna Kos, która jest teraz w Szkole Europejskiej, i kilka innych nauczycielek, Polek z wyższym wykształceniem. Pomoc ze strony władz polskich była niemal zerowa, to znaczy, oni nam dawali równowartość 500 euro na rok. I z tego musieliśmy płacić nauczycielom i sprostać różnym wydatkom. Zacząłem szukać sponsorów i znalazłem, nawet takich, którzy nie mieli nic wspólnego z Polską. To byli ludzie ofiarni, często anonimowi. Niektórzy do dziś żyją. Bank Handlowy nam też pomagał. 

 

MW: Wtedy był w szkole punkt konsultacyjny, tak jak teraz? 

xHK: Tak i nie. Szkoła była na prawach luksemburskich. Państwo luksemburskie nam dało budynek, woźną, płaciło światło i ogrzewanie. Część klas realizowała program szkół polskich, a część program szkół polonijnych, opracowany przez nauczycielki dla dobra dzieci, które nie miały wracać do Polski. 

Wynikły normalne problemy między ludźmi, którzy przyjechali z Polski, a tymi, którzy tu już byli. Bo jedni nie potrzebowali, żeby dzieci robiły świadectwo państwowe, a inni chcieli koniecznie. Zależało na tym Polakom, bo Luksemburczykom to było wszystko jedno. I trzeba było kombinować, bo nie dostaliśmy też nigdy pozwolenia na prowadzenie klas ponadpodstawowych od władz luksemburskich. A za ministra Jerzego Wiatra zaczęły się wielkie problemy, bo ów Wiatr chciał nam wprowadzić specjalny program dla naszych dzieci, więc postanowiliśmy odłączyć się od punktu konsultacyjnego, gdyż programu nie można było ściśle wprowadzić ani wyjść finansowo na swoje. 

SB: Jakie były efekty działalności szkoły? 

xHK: Ponad dwieście dzieci skończyło szkołę. Na przykład, jak córka państwa Piwników, Marta, wróciła do Polski, to w Hajnówce była najlepsza z języka polskiego. To była dla nas wielka radość, bo tutaj niektórzy sceptycy mówili, że poziom niski, a my na to: „Cudów nie ma, jak nie chcecie pracować w domu z dziećmi, to my więcej nie jesteśmy w stanie”. Tym bardziej, że pracowały dla nas nauczycielki, które niekiedy do tego interesu dokładały z własnej kieszeni. Tak wtedy było dla dobra dzieci, a dyrektor, to znaczy ja sam, finansował różne akcje. 

Gdy zacząłem lekcje w Szkole Europejskiej, to nie wolno mi już było prowadzić szkoły polskiej, bo jako funkcjonariusz luksemburski nie mogę pracować w instytucji na prawach polskich. 

SB: A propos Szkoły Europejskiej – co się dla Księdza zmieniło z wejściem Polski do Unii Europejskiej? Tutaj, w Luksemburgu, w perspektywie parafii? Jak się ogólnie zmieniła społeczność polska od tego czasu? 

xHK: Oczywiście teraz jest tłum Polaków, przede wszystkim w większych miastach. Pamiętajmy, że stara emigracja to była emigracja przede wszystkim zarobkowa, rolnicza i górnicza, a potem była tak zwana etniczna grupa sportowców: siatkarze, koszykarze i piłkarze ręczni, kilku też piłkarzy nożnych. To była ta średnia emigracja. No a potem solidarnościowa; niektórzy przyjęli obywatelstwo luksemburskie, bo oni z Polski zostali „wystawieni” na Zachód za poglądy. Ludzie zaczęli się zgłaszać sami, było ich coraz więcej. No i zmieniły się warunki, przede wszystkim zaczęło przybywać dużo młodych małżeństw, czego wcześniej nie było. 

 

MW: Coraz więcej ślubów, chrztów? 

xHK: Chrzty, nauka katechizmu, śluby, spotkania różnego rodzaju: socjalne, kulturalne i wszystkie inne rzeczy. Zaczęły się poza tym jakieś inicjatywy, które realizujemy wspólnie z ludźmi dobrej woli. 

MW: Można zaryzykować stwierdzenie, że Ksiądz zna największą liczbę Polaków w Luksemburgu? 

xHK: Myślę, że można. W tej chwili znam jakieś 500 rodzin. To znaczy wiem, gdzie mieszkają, jak się nazywają, o większości wiem, co robią, co ich dzieci wskórały. W pierwszym roku mego pobytu tutaj było tych rodzin ok. 80. Nie prowadzę żadnej kartoteki, mam tylko zanotowane adresy, ale nie ma żadnych „teczek”, kartoników, gdzie prowadzilibyśmy notatki, że ktoś kupił samochód albo hodował norki. Ja się zawsze cieszę, jak Polacy się dorabiają i kupują domy, ściągają rodziny czy instalują na nowych miejscach. To zawsze jest dowód, że człowiek jest zdolny i się rozwija. Przecież Stwórca powiedział, że człowiek nie ma być biedny, ma być nawet bogaty, ale powinien tego bogactwa używać zgodnie z tym, co nas nauczono, jeżeli przyznajemy się do chrześcijaństwa. 

SB: Bardzo dużo się słyszy o tym, że Polacy są skłóceni. Czy w Luksemburgu jest inaczej? Ludzie trzymają się razem, współpracują? 

xHK: Na pewno na początku były wśród Polaków rozmaite tarcia, ja działałem we wszystkim, w czym się dało i chciałem im pomóc, żeby byli razem, niezależnie od stanowiska, niezależnie od pozycji społecznej, zarobków, zamieszkania czy światopoglądu. Dlatego urządzaliśmy m.in. bale i różne spektakle, na które zapraszaliśmy wszystkich ludzi niezależnie od ich pozycji. A dzisiaj – są więzi zawodowe, są więzi, które są związane z rozrywkami, z uczęszczaniem do kościoła, przede wszystkim na msze dla dzieci, szkoła też jest elementem integracyjnym. Rozwija się też wiele innych inicjatyw różnych organizacji, co mnie po chrześcijańsku cieszy. 

MW: Bywał Ksiądz rozjemcą konfliktów? Nie chodzi o szczegóły… 

xHK: Tak, bywały rozmaite sytuacje, nieraz romantyczne, nieraz tragiczne. Jeździłem, żeby się spotkać z ludźmi, porozmawiać. Nie trzeba było iść do sądu, tylko rozwiązywało się na drodze dialogu. 

 

MW: A mediatorem między Polakami a stroną luksemburską? Zdarzały się takie konflikty? 

xHK: Oczywiście! Nawet pomagaliśmy rodakom zostać w Luksemburgu. Takich ludzi, którzy zostali w Luksemburgu, bo żeśmy im pomogli przez odpowiednie pisma do urzędu, wpłacanie kaucji, jest w tej chwili chyba 40. Dzisiaj są bardzo aktywną grupą, pomagają też innym. Ale czasem nie tylko mnie jest przykro, że niektórzy nich zerwali kontakty, jak się już na stałe zainstalowali. I nawet odeszli od Polonii. 

MW: Mówiliśmy cały czas o historii. A teraźniejszość jest inna – ostatnie statystyki mówią, że Polaków w Luksemburgu jest tylu, ilu jeszcze nigdy nie było… 

xHK: No, może mniej, niż zaraz po wojnie – w latach 50. było około pięciu tysięcy Polaków, którzy musieli zresztą potem wyjechać z różnych powodów, m.in. do Kanady, RPA, Australii. Sporo też wróciło do Polski. 

MW: A teraz jest niesamowity przyrost – nawet w zeszłym roku byliśmy czwartą mieszkającą tutaj nacją, co do wielkości przyrostu. Widać to także w kościele i zastanawiam się nad tym, czy to nie nadchodzi taki moment, o którym Biblia mówi: „Żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało”. Czy Ksiądz nie czuje się trochę tą falą zakłopotany? 

xHK: Zakłopotany może nie, raczej pozytywnie zaskoczony i mam pytania – też do siebie. Moja epoka zaczyna się kończyć. Jak to mówią, żniwiarz wykonał swoje sprawy i trzeba się przygotowywać do innego życia. Ks. Roman Tyczyński OMI tu będzie na pewno, a poważnie myślimy o jeszcze jednym księdzu, bo rzeczywiście jest obawa, że jeśli już w tej chwili jesteśmy wzywani do pomocy na innych odcinkach pracy w kościele, to w przyszłości na pewno będzie jeszcze ostrzej. Miejscowe władze kościelne będą dążyć do tego, żebyśmy wzięli duszpasterstwo nie tylko Polaków w Luksemburgu. To jest normalna perspektywa, skoro większość księży w Luksemburgu przekroczyła 65 rok życia. Ale to są rzeczy, które muszą dojrzeć. A teraz jest Szkoła Europejska, więzienie, szpital, placówki polonijne zaczęły się rozwijać, mamy bardzo dużo innych spotkań. Ktoś mi powiedział, że jesteśmy i tak uprzywilejowani, mamy za dużo – bo kto to widział, żeby były trzy msze dla Polaków, kiedy inni mają raz na dwa tygodnie albo jeszcze rzadziej. 

MW: To jest już chyba osobny problem… 

 

xHK: Dookoła zaczyna się dziura duszpasterska, więc sam rozum wskazuje i chrześcijańskie miłosierdzie, żeby im pomóc. Mogłem powiedzieć „nie” Szkole Europejskiej, bo dla mnie te kilkanaście godzin tygodniowo w roku szkolnym 2008/2009 to już była poważna sprawa. W moim wieku w Polsce księża już nie uczą religii. Dziś mam dużo mniej – część wziął ks. Roman Tyczyński OMI, ale i tak nie jest łatwo. 

SB: A co jeszcze Ksiądz chciałby zrobić tu, w Luksemburgu, coś, co się nie udało, a krąży po głowie… 

xHK: Trudno jest zawsze mówić o projektach, kiedy skończyło się już 66 lat, a nie skończyło się jeszcze jednej czy drugiej rzeczy. Największym problemem jest brak czasu u ludzi, brak organizacji pracy poza domem. Trzeba dzielić czas między życie prywatne, zawodowe i wspólnotowe, a to jest bardzo trudne. 

MW: Krąży legenda o Księdza zamiłowaniu do wina. Podobno Ksiądz ma tutaj… 

xHK: Przesada, ale owszem, piwnicę mam, choć to nie moje największe hobby. Stwórca nie popełnił błędu, stwarzając winną latorośl dla dobra człowieka. I zalecił umiar dla dobra ciała i ducha. 

SB: Jakieś roczniki starsze Ksiądz też ma? 

xHK: Prawda jest taka, że jak zapraszam kogoś do piwnicy, to nigdy nie wybieram złego wina, więc w tym cały problem, zawsze się dzielę i wino nie ma szansy się zestarzeć. Ale mam koniak, który mi podarowano na jedną z moich rocznic i który ma tyle lat, co ja obecnie. Oczywiście niektórzy się napraszali, żeby go spróbować, ale opowiedziałem grzecznie, że poczekam, aż będzie miał 100 lat! Koniak. I ja też! A jak nie, to ktoś może dostanie go w testamencie!