– rozmowa z Edmonem Rochem, hiszpańskim producentem filmowym
W drodze między festiwalem filmowym w Toronto i kolejnym festiwalem w San Sebastian udało nam się przeprowadzić wywiad z Edmonem Rochem, producentem filmowym, scenarzystą i okazyjnie także aktorem, mieszkającym na stałe w Barcelonie. Edmon Roch, producent między innymi Pachnidła i Siedmiu lat w Tybecie kończy właśnie swój najnowszy film w Luksemburgu – a dlaczego w Luksemburgu? Tego dowiecie się z rozmowy…
Iwona Komór: Edmon, skąd Twoja wizyta w Luksemburgu?
Edmon Roch: Przygotowuję film dokumentalny o Juanie Pujolu, hiszpańskim podwójnym agencie z czasów II wojny światowej, pracującym w Londynie, który wprowadził nazistów w błąd co do miejsca desantu aliantów we Francji - przekonał ich, że desant będzie miał miejsce w Pas de Calais, a nie w Normandii. Dzięki niemu niemieckie oddziały i żołnierze czekali na inwazję w okolicach Pas de Calais właśnie. Nawet 15 dni po D-Day Niemcy uważali, że desant w Normandii to tylko zmyłka i że alianci próbują wprowadzić ich w błąd, aby odciągnąć siły niemieckie z Pas de Calais…Tak więc to dzięki niemu między innymi desant w Normandii był takim sukcesem, mimo że oczywiście zginęły tam tysiące żołnierzy. Niemcy bezgranicznie ufali Juanowi Pujolowi, który de facto stworzył w Londynie fikcyjną siatkę szpiegowską złożoną z 27 wymyślonych przez siebie postaci, które przekazywały informacje do Niemiec – każdą z tych postaci był oczywiście Juan Pujol… naprawdę wyjątkowa postać, jak widać…Mamy prawie 300 godzin materiałów archiwalnych o nim, a ponieważ najlepszy montażysta, jakiego znam, mieszka właśnie w Luksemburgu [Alexander Adams], a zrobienie dobrego filmu z takiej ilości materiału wymaga wyjątkowego talentu, dlatego tu jestem…
IK: Czy dobrze rozumiem, że właściwie jesteś reżyserem tego filmu?
ER: Tak, tym razem tak. Po raz pierwszy jestem reżyserem i producentem. Tak naprawdę myślałem o tym projekcie już od 2003 r., kiedy madrycki producent zaproponował mi koprodukcję tego filmu z uwagi na moje katalońskie kontakty – ponieważ Juan Pujol był Katalończykiem liczono na dodatkowe finansowanie z Barcelony. Kiedy zapoznałem się z tą fascynującą historią powiedziałem koledze, że nie tylko chciałbym koprodukować film, ale także być reżyserem. Jednocześnie powstają dwa fabularne filmy pełnometrażowe o Juanie Pujolu, jeden w Hiszpanii drugi w Hollywood. Hiszpańska produkcja będzie dosyć duża, mowa tu o 10 mln euro, zdjęcia rozpoczną się prawdopodobnie w marcu, z Danielem Bruhlem w roli głównej.
IK: Czyli Daniel Bruhl po raz kolejny zagra Katalończyka? Mieliśmy w Luksemburgu okazję widzieć go w hiszpańskim filmie pt. Salvador, gdzie grał katalońskiego anarchistę, skazanego na śmierć przez Franco. Natomiast w Polsce aktor znany jest głównie z filmu Good bye, Lenin.
ER: Daniel Bruhl zna hiszpański, i także kataloński, jego mama jest z Barcelony, więc to ułatwia sprawę. Salvador był kręcony w tym samym momencie kiedy my robiliśmy zdjęcia do Pachnidła w Katalonii…
IK: No właśnie, Pachnidło, głównym producentem tego filmu były Niemcy w osobie Bernda Eichingera, producenta między innymi filmów Upadek, Imię róży…
fot. © by polska.lu
ER: Tak, Eichinger był też współscenarzystą Pachnidła, tak samo zresztą jak w przypadku filmu J.J. Annaud Imię róży. Bernd Eichinger to wspaniały producent, biorący odpowiedzialność za projekt od samego początku, czyli, jak w tym przypadku, od momentu kupna praw autorskich, poprzez wybór reżysera, odpowiednich aktorów…Ja właściwie robię to samo, ale na mniejszych filmach, nie na tak dużą skalę. W przypadku Pachnidła była to koprodukcja niemiecko-hiszpańsko-francuska z angielskimi aktorami, w tym z jednym amerykańskim aktorem [Dustin Hoffman], no cóż, film był w całości kręcony po angielsku i dzięki temu budżet był większy, 50 mln euro. Gdyby zdecydowano ten film nakręcić po niemiecku, mielibyśmy pewnie, powiedzmy 15 mln euro…
IK: Na czym polegała Twoja rola podczas produkcji Pachnidła?
ER: W Pachnidle byłem producentem delegowanym, co oznacza, że byłem odpowiedzialny przed Eichingerem za zdjęcia w Hiszpanii. W sumie produkcja Pachnidła trwała 16 tygodni, w tym dwa tygodnie w Niemczech, reszta w Hiszpanii. W moim przypadku produkcja polegała na zapewnieniu logistyki w Hiszpanii, natomiast za część artystyczną odpowiedzialny był Bernd Eichinger, który właściwie cały czas towarzyszył Tomowi Tykwerowi [reżyser Pachnidła], był z nim przy każdym ujęciu. Cała część logistyczna przedsięwzięcia należała natomiast do mnie, tak więc znalezienie odpowiedniej ekipy, lokalizacji, załatwienie zezwoleń na zdjęcia, zapewnienie wszystkim wyżywienia itd.
Bycie producentem oznacza często wiele różnych rzeczy i często zależy to od kraju, bo system amerykański różni się na przykład od europejskiego. W przypadku Pachnidła byłem producentem delegowanym w Hiszpanii, przy Siedmiu latach w Tybecie byłem kierownikiem produkcji, zdarzyło mi się też być zastępcą producenta (associate producer) co może brzmi poważnie, a co w przypadku prawie każdego filmu oznacza coś innego, bo czasem oznacza tylko kolegę producenta, który chce pojawić się w napisach i mieć to potem w CV, czasem jest to ta osoba, która wykonała najwięcej pracy, ale nie ma jeszcze znanego nazwiska…Tak więc szczerze mówiąc oficjalne funkcje jakie widać w napisach po zakończeniu filmu niewiele tak naprawdę mówią, chyba że znamy osoby i historię produkcji danego filmu…
Natomiast przykładem różnicy między USA i Europą może być funkcja executive producer (pełnomocnik producenta) – w Europie jest to osoba odpowiedzialna za budżet, która może się nie ruszać z biura i nie musi pojawiać się na planie, natomiast w USA – i tak było właśnie z Siedmioma latami w Tybecie – to właśnie executive producer odpowiedzialny był za to, aby na planie wszystko szło jak należy, a faktyczny producent nie ruszał się z Hollywood. Widzieliśmy, że na planie Pachnidła było na odwrót, Bernd Eichinger, główny producent, był ciągle u boku reżysera…Choć moim zdaniem kluczową częścią produkcji jest tak naprawdę montaż, bo taki sam materiał zdjęciowy, zależnie od tego kto i jak go zmontuje, może dać w rezultacie arcydzieło lub przeciętny filmik. Dlatego jestem w Luksemburgu…
IK: No właśnie, wracając jeszcze do filmu o Juanie Pujolu – czy macie już dla niego tytuł?
ER: Tak, tytuł będzie brzmiał Garbo, the man who saved the world. Brytyjczycy przezwali Pujola Garbo, ze względu na skojarzenie z Gretą Garbo, wtedy najlepszą i najbardziej podziwianą aktorką filmową, a Juan Pujol był przez nich uważany za najlepszego szpiega. Aby uniknąć jednak pomyłki dodaliśmy jeszcze …the man who saved the world, bo tak pisały o nim brytyjskie tabloidy na wiadomość, że Garbo jednak żyje, po tym jak Nigel West, autor kryminałów zainteresowany II wojną światową, odkrył, że Garbo, którego uważano za zmarłego w 1949 r. w Angoli na atak malarii, jednak żyje w Wenezueli... Nigel West, którego zafrapowała historia tego niesamowitego podwójnego agenta odkryta po odtajnieniu archiwów z czasów II wojny światowej w Wielkiej Brytanii, nie uwierzył w wersję o jego śmierci w Angoli i rozpoczął poszukiwania, które trwały 12 lat. Dopiero w 1984 r. odnalazł Pujola i spotkał się z nim przekonując go do ujawnienia swych dokonań i przyjęcia Orderu Imperium Brytyjskiego. Wtedy właśnie po raz pierwszy od wielu lat Juan Pujol wrócił do Barcelony, Londynu, wziął także udział w obchodach 40. rocznicy lądowania w Normandii. Zmarł cztery lata później, w 1988 r. Był człowiekiem o podwójnym życiu i tożsamości prawie pod każdym względem: walczył w dwóch wojnach – w hiszpańskiej wojnie domowej i w II wojnie światowej, w każdej z tych wojen pracował dla wywiadów obydwu walczących stron, po wojnie miał dwie rodziny, które nic o sobie nie wiedziały…Otrzymał nawet dwa medale: niemiecki Żelazny Krzyż i Order Imperium Brytyjskiego…
IK: Czy Juan Pujol jest znany w Hiszpanii?
ER: Po jego śmierci opublikowana został bardzo dobra biografia Garbo, ale właściwie jest on przede wszystkim znany osobom interesującym się wywiadem lub historią II wojny światowej. Filmy powstające teraz na jego temat, w tym mój własny film dokumentalny, pewnie sprawią, że stanie się lepiej znany. Na pewno jednak nie osiągnie popularności Mata Hari…
IK: Do jakiej głównie publiczności skierowany jest Twój film?
ER: Garbo, the man who saved the world będzie na pewno wyświetlany w kinach w Hiszpanii, liczymy też na pokazy kinowe w Wielkiej Brytanii, ale mamy też nadzieję na dystrybucję kinową na całym świecie, choć zaczniemy oczywiście najpierw od festiwali. Film będzie trwał 90 minut, większość wykorzystanego w nim materiału jest po hiszpańsku lub katalońsku, będzie też wyświetlany w telewizyjnych kanałach tematycznych i wyjdzie w formacie DVD. Ponieważ jest to jednak film dokumentalny, to nie może oczywiście rywalizować z pełnometrażowymi filmami fabularnymi.
IK: Na jakim etapie jest obecnie realizacja filmu?
ER: Kończymy właśnie montaż obrazu, potem jeszcze musimy dodać dźwięk i muzykę, tak więc na początku 2008 roku film powinien być gotowy.
fot. © by polska.lu
IK: Właściwie kiedy po raz pierwszy usłyszeliśmy o Twoim pobycie w Luksemburgu połączyliśmy to z mającym się wkrótce odbyć festiwalem filmowym DirActor’s Cut (10-14 października). Czy słyszałeś o tym nowym projekcie?
ER: Szczerze mówiąc znam go tylko ze zwiastuna wyświetlanego tu w kinach i nic mi więcej na ten temat nie wiadomo, ale będę o festiwalu opowiadał znajomym. Nie znam też programu festiwalu, choć wiem, że ma jedyną w swoim rodzaju formułę – filmy aktorów, którzy stanęli za kamerą.
IK: Czy zdarzyło Ci się współpracować z luksemburskim studiem filmowym Delux Productions?
ER: Tak, pracowałem z Jimmym de Brabant [szef Delux Productions] przy produkcji filmu Petera Greenawaya The Tulse Luper Suitcases-The Moab Story byłem odpowiedzialny za produkcję w Hiszpanii, bo film kręcony był w Andaluzji. Odwiedziłem wtedy studia filmowe w Luksemburgu z Jimmym de Brabant, ale odpowiedzialny byłem tylko za hiszpańską stronę projektu.
IK: Jak właściwie zdobywasz pieniądze? Czy pochodzą one z wyprodukowanych przez Ciebie filmów?
ER: Chciałbym, ale jeszcze nie zarabiam, może kiedyś w przyszłości wypracuję jakieś zyski…(śmiech) Mam własną firmę Ikiru Films, ale właściwie wszystko inwestujemy w kolejne filmy. Albo nawet sprzedajemy film, zanim jeszcze zostanie wyprodukowany i w ten sposób mamy pieniądze na jego realizację…W takim przypadku tylko jeśli film odniesie ogromny sukces można mówić o jakichkolwiek zyskach.
fot. © by polska.lu
IK: Powiedz nam jak wygląda współpraca reżyser-producent? Kto ma więcej do powiedzenia?
ER: Mogę mówić tylko o sobie i moich doświadczeniach, na przykład świetnie się pracowało z Tomem Tykwerem przy produkcji Pachnidła. Dlaczego? Bo Tom Tykwer dokładnie wie czego chce, a najgorsza jest sytuacja, kiedy masz do czynienia z reżyserem, dla którego przez 6 miesięcy przygotowujesz plan według jego instrukcji i który przychodzi i mówi, że to jednak nie to, że zmienił zdanie… Interesujące było też to, co mi powiedział kiedyś Peter Greenaway, który stwierdził, że jego najgorsze filmy powstały kiedy miał nieograniczony budżet, a że najlepiej pracuje mu się pod presją, kiedy budżet jest ograniczony. Kiedy miał nieograniczony budżet to go rozleniwiało, prosił o dźwig, dostawał dźwig, prosił o drugi dźwig, i też go dostawał, i to działało na niego demobilizująco, bo zamiast wysilić wyobraźnię jak nakręcić daną scenę bez dźwigu, miał wszystko gotowe i podane na tacy…
Poza tym ja sam nie odpowiadam typowemu wyobrażeniu producenta z cygarem w ustach i mówiącego ciągle "nie”, wręcz przeciwnie. Moim zdaniem najważniejsze między producentem i reżyserem jest zaufanie i ciągły dialog.
IK: W swojej karierze miałeś też możliwość porównania europejskiego i amerykańskiego systemu produkcji filmowej, na przykład przy okazji filmu Siedem lat w Tybecie finansowanego przez Hollywood?
ER: Podstawowa różnica między Europą i Hollywoodem jest taka, że w Hollywood za producentem zawsze jeszcze stoi studio filmowe, które może go wspomóc i ukończyć film. Poza tym w świecie anglosaskim istnieje specjalna gwarancja ukończenia zw. completion bond, czyli ubezpieczenie na wypadek przerwania produkcji [dodajmy tutaj, że w Polsce prezesem pierwszej spółki udzielającej tego typu gwarancji był Lew Rywin]. Dzięki temu każdy film ma gwarancję, że zostanie ukończony, choć czasem może się to wiązać ze zwolnieniem reżysera i zastąpieniem go innym, lub nawet zwolnieniem producenta, ale gwarantuje osiągnięcie nadrzędnego celu, jakim jest ukończenie filmu.
IK: Musimy Cię też oczywiście zapytać o pracę z Bradem Pittem w Argentynie na planie Siedmiu lat w Tybecie…
ER: Był rewelacyjny, doskonale się z nim pracowało, i to właśnie na planie tego filmu zaczął się jego romans z Gwyneth Paltrow, tam się zaręczyli… Choć tak naprawdę to on miał najgorzej w Argentynie, bo był już wtedy bardzo popularny i choć kręciliśmy w miejscowości Mendoza, 1500 km od Buenos Aires, to jeździły za nim całe autobusy nastoletnich fanek, więc musieliśmy go ulokować w domu argentyńskiego wojskowego, który się w tym celu wyprowadził, wywozić go stamtąd wojskowym jeepem ukrytego na tylnym siedzeniu… No cóż, ale to część tego zawodu i tak to traktował. Teraz sam zresztą jest producentem razem z Georgem Clonney’em.
IK: No właśnie, a jaka była Twoja droga do zostania producentem? Czy była to realizacja marzenia?
ER: Ja po prostu lubię opowiadać historie. A dzięki temu, że zajmuję się produkcją, dysponuję mocą sprawczą, wiem jak praktycznie przenieść ciekawą historię na ekran, dać jej życie. Lubię słuchać, interesują mnie opowieści innych, to podstawa mojej pracy. Piszę także scenariusze. Właściwie już w szkole opisywałem kolegom widziane przez mnie filmy, potem zacząłem to robić dla gazet, następnie byłem odpowiedzialny za kontakty z prasą dla festiwalu filmowego, wszystko właściwie układało się w sposób logiczny prowadząc mnie tu gdzie jestem teraz. Na uniwersytecie studiowałem historię sztuki, ze specjalizacją sztuka nowoczesna i film, potem pracowałem dla festiwalu filmowego w Sitges dla dziennika La Vanguardia, dla informatora kulturalnego Guia del ocio, i wreszcie nadszedł moment, kiedy zdecydowałem, że chciałbym przeskoczyć na drugą stronę i zająć się produkcją, tak więc postanowiłem zacząć studia w londyńskiej szkole filmowej. Zanim to jednak nastąpiło przy okazji wywiadu dla La Vanguardia poznałem Whita Stillmana, który zaproponował mi współpracę przy jego filmie Barcelona, choć byłem wtedy tylko młodym 22-letnim dziennikarzem bez doświadczenia…W Londynie współprodukowałem dla hiszpańskiego reżysera Fernando Colomo film Butterfly effect; na planie tego filmu właśnie zauważył mnie Jean Jacques Annaud i zaproponował współpracę przy Siedmiu latach w Tybecie… Potem nawet proponowano mi współpracę przy jednym z filmów o Jamesie Bondzie, kręconym w Tajlandii, ale wolałem wtedy zostać w Nowym Jorku i pomóc przy kręceniu The last days of disco Whita Stillmana, zawsze trzeba wybierać…
IK: Czy w zawodzie producenta nie brakuje Ci czasem tej całej otoczki sławy, glamour, bycia znanym i uwielbianym?
ER: Zdecydowanie nie, zdarzyło mi się zresztą występować jako aktor, w filmie Whita Stillmana musiałem zastąpić aktora, który ostatecznie się nie pojawił i dzięki temu wiem, jak wygląda praca aktora filmowego – to godziny czekania w gotowości po to, żeby nakręcić 30 sekund, 2 minuty filmu, ciągłe powtórki, bo światło było niewłaściwe, bo ktoś źle stanął… To zupełnie inna praca niż praca aktora teatralnego, który może rozgrzać się przed spektaklem, dać z siebie wszystko przez dwie godziny i wrócić do domu…
IK: Ostatnie pytanie, którego oczywiście nie może zabraknąć – Twój ulubiony reżyser?
ER: Bardzo lubię Akira Kurosawę, zresztą nazwa mojej firmy, Ikiru, to tytuł filmu Kurosawy, ikiru znaczy „żyć” po japońsku…