- Tydzień temu mieliśmy niepowtarzalną okazję być na występie Steffena Möllera, aktora i kabarecisty niemieckiego, od 13 lat mieszkającego w Polsce, obserwującego i komentującego w zabawny i wielce pouczający sposób naszą polską rzeczywistość (obszerną zapowiedź tego wydarzenia mogliście przeczytać swojego czasu na naszym portalu). Steffen opowiedział licznie zgromadzonej w AudiMax Uniwersytetu Trewirskiego publiczności o swoich pierwszych przygodach Niemca w Polsce, o tym, jak zaskakująca może być polska gramatyka i wymowa, o innej wersji Krzyżaków Sienkiewicza, którą pamięta z dzieciństwa oraz o tym, dlaczego tak naprawdę Wanda nie chciała Niemca i kto na tym lepiej wyszedł . Choć przez większość programu Steffen mówił po niemiecku, dostało się wszystkim po równo, a wtrącając od czasu do czasu zabawne komentarze po polsku, prowadzący puszczał filuternie oko w stronę polskiej części publiczności. Po występie udało nam się go zatrzymać na parę chwil i zadać kilka nurtujących nas pytań. Nie było ani o „M jak miłość“, ani o plotkach z życia prywatnego aktora, co ucieszyło i jego i nas. Mieliśmy za to szansę pogadać, jak emigrant z emigrantem, o codziennych problemach życia za granicą. Ponarzekaliśmy, pośmialiśmy się, a co z tego wyszło... przeczytajcie sami!
Redakcja: „Denn das war so eine Mischung aus Kölsch, Eifeler Platt und Französisch“*) – o jakim języku powiedział tymi słowami prezenter jednego z popularniejszych talk show niemieckiej telewizji?
Steffen Möller: Lëtzebuergesch. Byłem niedawno na pokazie filmu w Luksemburgu i po raz pierwszy oglądałem film w języku lëtzebuergesch i najbardziej utkwiło mi w pamięci, że kolaboranci podczas okupacji niemieckiej nazywano giele Mënschen, czyli „żółte ludziki“, ponieważ nosili taki żółty mundur. To po niemiecku brzmi bardzo śmiesznie i to mnie wtedy powaliło.
Jakie jest naprawdę odniesienie Niemców do Luksemburczyków, ich kultury, tradycji, jezyka?
Wydaje mi się, że na ten temat nie mam wiele do powiedzenia, bo ja mieszkam od 12 lat w Polsce i mogę tylko tyle dodać, że Luksemburg dla mnie, jako dla człowieka z Wuppertalu nigdy nie istniał. To jest takie miasto jak... no, nie wiem, Monako, czy wręcz jakby nie z tej Ziemi; jakieś miejsce na Księżycu czy coś kompletnie abstrakcyjnego. Chociaż... pamiętam jak raz kiedyś byłem na wycieczce klasowej w Luksemburgu i zwiedzaliśmy wtedy Kazamaty, spędziliśmy w Luksemburgu trzy godziny i miałem wrażenie, że widzieliśmy wszystko.
Znasz zapewne polskie kawały o Wąchocku. Czy w Niemczech także znajduje się jakaś miejscowość, z której mieszkańców Niemcy śmieją się najczęściej?
Są takie dwa regiony: Schilda**) – miasto, gdzie ludzie są tak głupi, że budują na przykład domy bez okien, i Ostfriesland***), czyli wschodnia Fryzja, i o nich też jest sporo dowcipów.
Ale to chyba ze względów językowych, bo oni tam mają taki specyficzny dialekt?
No, chyba nie do końca. Myślę, że te dowcipy funkcjonują bez dialektu. Może to jest gdzieś u źródeł, ale moim zdaniem chodzi o to, że oni mieszkają na równinie i ich mózg jest prawdopodobnie tak samo słabo pofałdowany (śmiech).
Czy słynne kawały o Polaku, Niemcu i Ruskim znane są także w Niemczech? Czy Niemcy opowiadają ich własne, zmienione wersje?
Oczywiście tak, ale w trochę innym „zestawie bohaterów“. Nie ma w nich na przykład o tym, że „Ruski“ jest głupi.
W takim razie jakie są stereotypy myślenia? Z kogo tak naprawdę się śmiejecie?
Kiedyś najpopularniejszymi bohaterami kawałów byli Gorbaczow, Reagan i Kohl. Ja w zasadzie tych najbardziej aktualnych niemieckich kawałów nie znam, ale mogę opowiedzieć jeden „z poprzedniej kadencji“. To będzie jakoś tak:
Gerhard Schroeder, George Bush i Fidel Castro mają audiencję u Pana Boga i po dwóch godzinach wychodzą i zwracają się za pośrednictwem telewizji do swoich narodów. Najpierw przemawia Fidel Castro, mówiąc: „Towarzysze, mam dla was dwie złe wiadomości: po pierwsze, Bóg istnieje, po drugie, za dziesięć dni będzie koniec świata“. Następnie mówi George Bush – „Amerykanie, mam dla was dwie wiadomości – jedną dobrą i jedną złą. Najpierw dobra – Bóg istnieje, a teraz zła – za dziesięć dni koniec świata“. Jako ostatni wystąpił Gerhard Schroeder, mówiąc: „Obywatele, mam dla was dwie dobre wiadomości – po pierwsze, Bóg istnieje, a po drugie, będę waszym kanclerzem do końca świata“ (śmiech). To była oczywiście kpina z jego megalomanii.
Czy w takim razie dowcipy polityczne są popularne wśród Niemców?
Nie, nie. Moim zdaniem w Niemczech wystarczy oglądać telewizję. Programy Haralda Schmidta, Stefana Raaba, którzy codziennie kpią z polityki, zupełnie Niemcom wystarczą. Zresztą tych programów, gdzie można się pośmiać z polityki, jest dużo więcej niż w telewizji polskiej, chociaż... obecnie najnowszy rząd w Polsce robi błyskotliwą karierę wśród kabareciarzy – wystarczy więc oglądać polskie wiadomości (śmiech).
Jak najkrócej scharakteryzowałbyś różnicę pomiędzy poczuciem humoru Niemców i Polaków? Kogo łatwiej jest rozśmieszyć?
Niemcy mają wbrew pozorom ogromne poczucie humoru, ale tylko wieczorem.
Czyli po piwie?
Albo po piwie, albo jak idą do kabaretu, na który kupili drogi bilet z napisem „Kabaret“. I wtedy wiedzą, że wolno się śmiać. Natomiast Polacy, co mi się podoba, mogą zażartować nawet w biały dzień, wobec obcych ludzi i to bez uprzedzenia. Tej lekkości w dowcipkowaniu najbardziej brakuje mi w Niemczech.
Czy to wynika z wychowania, czy po prostu nie wypada tak żartować poza określonymi sytuacjami?
Trochę tak jest. Ludzie w Niemczech są wychowywani strasznie poważnie. Jeśli chce się zażartować, to trzeba to najpierw zaznaczyć, że się opowiada dowcip. Niemcy nie są tak przesiąknięci tym sytuacyjnym surrealizmem, który charakteryzuje Polaków i który czasami mnie aż przerasta.
A przemawiają do Ciebie takie idiomy polskiego poczucia humoru jak Miś czy Alternatywy 4. Rozumiesz tę abstrakcję?
No, niestety zazwyczaj nie. To jest surrealizm i mnie się wydaje, że dla pewnej specyficznej epoki to było śmieszne, ale patrząc choćby na słaby odbiór ostatniego filmu Tyma pt. Ryś, jestem przekonany, że i wśród Polaków ten rodzaj humoru należy już do przeszłości. To był pewien etap, należący do starszego pokolenia, dla którego to była codzienna rzeczywistość. W ten sposób, tzn. poprzez śmiech, chcieli oni zademonstrować swój opór czy sprzeciw. Dziś, kiedy już ten system nie istnieje, to trudno jest się śmiać z absurdów tamtej rzeczywistości. Z drugiej strony jednak wiem, że moi studenci, a więc ludzie jeszcze młodsi, którzy urodzili się już w zupełnie innych czasach, uwielbiają Rejs i wręcz znają go na pamięć.
Niesamowite. Przecież Rejs, to tak odległa historia – przede wszystkim mentalnie i kulturowo, że ktoś, kto nie rozumie tamtych czasów, chyba nawet nie będzie wiedział z czego w tym filmie należy się śmiać?
Zdecydowanie tak. Powiem szczerze, dla mnie osobiście Rejs to bardzo mało śmieszny film, wręcz nudny.
Czy uważasz, że Polacy są narodem, który potrafi się smiać z siebie samych? Co poradziłbyś ludziom, by łatwiej im było zachować dystans do siebie i otaczającej rzeczywistości?
To jest trudne pytanie, bo z jednej strony Polacy posiadają olbrzymią autoironię i za to zawsze ich chwaliłem. Oni są wręcz dumni z tego, że potrafią kpić ze swojego rządu, ze swoich wad i obyczajów. Natomiast druga strona medalu jest taka, że jednak Polacy mają sporo kompleksów. Widać to choćby u Kaczyńskich, którzy, jak mi się zdaje, mają małe poczucie autoironii. Z takimi przypadkami też się w Polsce często spotykam.
Czy zdarzyła Ci się w takim razie sytuacja, kiedy wychodzisz na scene, opowiadasz na przykład ten dowcip o diabełku, dochodzisz do puenty, a na sali... konsternacja?
Nie, nie. Nic z tych rzeczy. Może dlatego, że ludzie wiedzą, że ja się nazywam Steffen Möller, jestem Niemcem, komikiem mówiącym po polsku etc... Ale wiem, że te kompleksy jednak tkwią w ludziach. Ja to obserwowałem na przykład w kontaktach między Polakami a Żydami w USA, gdzie Polacy przede wszystkim czuli się niedowartościowani, obawiali się, że inni, nie znając Polski, uważają ich za buszmenów, no i to eskalowało zawsze negatywne emocje. Nie potrafili w takim momencie obrócić tego w żart, powiedzieć „OK, jestem buszmenem, hallo!“. Zawsze wtedy jakoś tak się spinają, usztywniają. To jest taka wrażliwość narodowa, może nawet przewrażliwienie.
A czy nie ma w tym pewnego sprzężenia zwrotnego, polegającego na tym, że Polacy często są na świecie postrzegani właśnie z taką rezerwą, oceniani poniżej ich realnej wartości, no i to powoduje u nich ten stan wrogości, nerwowości, przez co zdobywają sobie jeszcze gorsze zdanie innych o sobie?
Chyba tak. Coś w tym jest.
W takim razie jaka jest na to rada? Wyluzować? Take it easy? American life style? Co byś poradził nam Polakom, patrząc na nas z dystansu?
Moim zdaniem najlepsza obrona to uśmiech. Trzeba znać własną wartość, a czy wszyscy inni muszą tę wartość znać? To chyba nie jest konieczne.
Jako Niemiec żyjący w Polsce masz szansę z pewnej perspektywy oceniać sytuację w naszym kraju. Jakie absurdy współczesnej Polski śmieszą Cię najbardziej, a jakie doprowadzają do wściekłości?
Najbardziej mnie śmieszy, że Goethe ma zniknąć w Polsce z kanonu literatury. Rozumiem – Kafka czy Gombrowicz, bo jedna z powieści ma tytuł Pornografia, ale Goethe? Goethe?! To daje temu człowiekowi rangę, której być może on nawet dzisiaj nie posiada. Staje się bowiem opozycjonistą... (śmiech)
...a to w Polsce wartość sama w sobie!
Dlatego w zeszłym tygodniu Adam Michnik dał taki bardzo fajny komentarz, że po raz pierwszy w życiu będzie pisał o Sienkiewiczu. Do tej pory wydawało mu się, że wszystko o tym pisarzu zostało już napisane, a tu nagle okazało się, że Sienkiewicz jest marksistą-leninistą i trockistą w jednym.
Natomiast to, co mnie doprowadza do wścieklizny, to polscy dziennikarze, którzy uporczywie piszą w sposób naiwny o Niemcach. Jest na przykład taki korespondent Gazety Wyborczej, Bartosz Węglarczyk, który umieszcza w swoim artykule taką informację, że Niemcy traktują polskich rolników w bardzo podły sposób i z kontekstu jego artykułu automatycznie wynika, że to wszyscy Niemcy są tacy. To jest myślenie właśnie w taki „kaczyński“ sposób – tu my, tam oni – konfrontacja. A to już nie jest godne obiektywnej gazety dzisiaj.
Mamy nadzieję, że uda nam się, jako portalowi prasowemu, ustrzec takiej, jak powiedziałeś „naiwności myślenia“. Jesteśmy co prawda bardzo małym medium, ale też czyta nas niewielka, bo luksemburska społeczność Polaków, więc proporcje są zachowane.
Luksemburg jest mały, ale to jest ciekawe, że podobnie jak wiele innych małych państw wydał światu znanych i szanowanych polityków. Na przykład Juncker, który jest uważany za autorytet w Europie. Angela Merkel powiedziała kiedyś, że Juncker to jej mentor, którego zawsze radzi się w najważniejszych sprawach. Poza tym osobiście uważam, że małe kraje są najszczęśliwsze. Popatrzmy na Luksemburg i takie kraje jak Niemcy czy Rosja... nie ma co...
Coś takiego powiedział niedawno nasz poprzedni rozmówca, pan Jacek Uczkiewicz, który w wywiadzie z nami stwierdził, że „przyszłość należy do małych państw“.
Ja powiedziałbym nawet do regionów, takich jak Bawaria czy Śląsk.
Czy mieszkając w Polsce od ponad 13 lat, nadal czujesz się emigrantem? Nie pytamy tu bynajmniej o status prawny, ale o kwestie tożsamości czy wręcz mentalności. Czy chciałbyś coś ze swoich doświadczeń przekazać ludziom takim jak Ty – a więc naszym Czytelnikom w Luksemburgu, którzy mieszkają już parę lat z dala od Ojczyzny?
To jest bardzo ciekawe i zarazem trudne pytanie. Ja myślę, że dopiero Wasze dzieci będą się czuć Luksemburczykami, natomiast ja najlepiej czuję się nadal w EuroCity jadącym przez sześć godzin z Warszawy do Berlina. Tam zawsze podróżuje mnóstwo osób takich jak ja – Polaków, Niemców, z którymi zawsze prowadzę świetne rozmowy. Rozumiemy się zresztą bez słów i wielu rzeczy po prostu nie trzeba sobie wyjaśniać. W Berlinie... (chwila zastanowienia) w Berlinie czuję się już obco. Natomiast w Warszawie czuję się jak w rodzinie, bo każdy mnie tu zna i mam mnóstwo przyjaciół. Zresztą podobnie jak w całej Polsce. To jest w ogóle wielki przywilej, że jestem tak dobrze przyjmowany tu jako obcokrajowiec. Wam pewnie tutaj jest jednak trudniej.
Na szczęście nie jest aż tak źle, bo Luksemburg jest bardzo kosmopolityczny (funkcjonuje tu nawet na to określenie multikulti). Tutaj niemal 40% ludności stanowią imigranci lub powiedzmy ogólniej, obcokrajowcy, więc w zasadzie każdy ma tu prawo czuć się jak u siebie w domu. Zresztą sami Luksemburczycy odnoszą się do przyjezdnych bardzo pozytywnie.
A, to niesamowicie! Wracając jednak do określenia „emigrant“ – myślę, że ono najmniej do mnie pasuje, przynajmniej w tej chwili. Ja się z tym określeniem zresztą nigdy nie identyfikowałem. Zawsze mogłem przecież wsiąść do pociągu do Berlina, tak jak i Wy możecie zrobić to w każdej chwili. Dla mnie zresztą to już nie wystarcza i czuję nadciągający kryzys – czasami nie chce mi się już ani występować w kolejnym odcinku „M jak miłość“, ani jechać do kolejnej szkoły i opowiadać o Polakach i Niemcach. Najchętniej wyjechałbym i to gdzieś daleko. Byłem już zresztą na Syberii i to dwa razy, ale wróciłem.
Zbyt zimno?
Nie, byłem w lipcu. Ale doszedłem do wniosku, że to byłoły zaczynanie tak zupełnie od zera, a na tym mi akurat nie zależy. Ja będę raczej zawsze mieszkać gdzieś między granicami, więc pytanie, gdzie jest moja ojczyzna już chyba do końca pozostanie bez odpowiedzi. Jak byłem jeszcze na studiach, mój profesor z filozofii powiedział, że tak naprawdę wszystkie wielkie teorie filozoficzne nigdy nie zostały obalone, tylko zapomniane. I tak samo będzie moim zdaniem z poczuciem przynależności narodowej. Za sto lat pytanie, czy jesteś Niemcem czy Polakiem może po prostu nikogo nie interesować. A my już teraz żyjemy tą przyszłością. Czy może być taka złota myśl na koniec wywiadu?
W sam raz, kupujemy! Bardzo dziękujemy za wiele cennych uwag od Niemca na rubieży dla Polaków na rubieży.
-=-=-=-=-=-=-
- *) Cytat pochodzi z wywiadu przeprowadzonego z Mandy Graff przez Stefana Raaba w jego programie TV Total na niemieckim kanale PRO7.
- **) Miasto we wschodnich Niemczech, mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Dreznem a Berlinem.
- ***) Nadmorski region Niemiec rozciągający się na północny zachód od Bremy.