NASZE PUBLIKACJE

Relacja z DirActor's Cut

Relacja z DirActor's Cut

Oto pierwsza relacja z zapowiadanego przez nas już wielokrotnie Międzynarodowego Festiwalu Filmowego DirActor’s Cut! Otrzymaliśmy na tę imprezę akredytacje prasowe, dzięki czemu możemy Was o niej na bieżąco informować. 


Festiwal rozpoczął się 10 października z prawdziwym rozmachem - nie zabrakło czerwonego dywanu, a na nim gwiazd: Jane Birkin, Andrzeja Żuławskiego, Guillaume’a Caneta i Laure Duthilleul. W iście gwiazdorskim stylu pani Birkin kazała czekać na siebie ponad pół godziny. Nie był to na szczęście czas zmarnowany - organizatorzy wykorzystali go, by opowiedzieć o idei Festiwalu.

Pomysł zorganizowania w Luksemburgu wydarzenia filmowego tej rangi pojawił się już ponad 10 lat temu. Wielu osobom wydawało się oczywiste, że tak prężny ośrodek produkcji kinematograficznej powinien mieć swój własny festiwal. Konkretna szansa na zrealizowanie tych planów – a zwłaszcza na ich sfinansowanie - pojawiła się dopiero przy okazji zdobycia przez Luksemburg tytułu europejskiej stolicy kultury. Prace nad pierwszym Festiwalem trwały 4 lata, jednak nie od początku było wiadomo, co będzie jego głównym motywem i wyróżnikiem. Z pomocą pospieszył guru w tej dziedzinie - Pierre-Henri Deleau, twórca licznych festiwali filmowych we Francji, wielokrotny juror w Cannes i Berlinie. To on właśnie podsunął luksemburskim filmowcom pomysł, by zorganizować imprezę poświęconą aktorom-reżyserom. 

Gdy Jane Birkin dotarła wreszcie do Utopolis, nie miała oczekującym zbyt wiele do powiedzenia. Bardziej wymowny był Andrzej Żuławski, który najpierw udzielił lekcji poprawnej wymowy swojego nazwiska (przedstawiono go jako „Zuleskiego” ;) ), po czym wyraził zachwyt nieznanym mu wcześniej Luksemburgiem. 

Na otwarcie DirActor’s Cut wybrano film „Il mio miglior nemico” Carla Verdone, znanego polskim widzom m.in. z „Kilku słów o miłości”. Verdone, mający swoim dorobku reżysera-aktora kilkadziesiąt filmów, również swoje najnowsze dzieło zrealizował w tej podwójnej roli. Kreuje tu jednego z głównych bohaterów – Achille, właściciela hotelu, który społeczny i finansowy awans zawdzięcza korzystnemu ożenkowi. Poznajemy go w chwili, gdy wyrzuca z pracy Annaritę, pokojówkę hotelową podejrzaną o kradzież laptopa jednego z gości. Upokorzona kobieta popada w depresję, sięgając po coraz silniejsze dawki leków. Nie może na to patrzeć jej 24-letni syn Orfeo, który sam o sobie mówi, że nie ma ani zawodu, ani aspiracji. Wierząc w niewinność matki, chłopak usiłuje o tym przekonać Achille, a gdy to się nie udaje, postanawia go … zniszczyć. Błyskotliwa akcja porywczego Orfeo uruchamia ciąg nieprawdopodobnych zdarzeń, których nie będziemy tu streszczać, mając nadzieję, że i Wy będziecie mieli okazję je prześledzić. A warto, choćby dla czystej rozrywki. Komizm tego filmu spoczywa na barkach Verdone, który wydaje się skrzyżowaniem Louisa de Funesa (który zresztą też miał na koncie doświadczenia reżyserskie) z Tonym Soprano – jego niepodrabialna mimika i sposób mówienia same w sobie wywołują szeeeroki uśmiech <mrgreen> . W krótkiej zapowiedzi przed projekcją powiedziano, że włoskie komedie są tyle śmieszne, co i poważne, a widz nie musi się wstydzić, kiedy się śmieje. Tak było i w tym przypadku. Poza kilkoma scenami ocierającymi się o farsę, humor w tej komedii jest podszyty niekoniecznie optymistycznymi spostrzeżeniami na temat włoskiego (a może nie tylko?) społeczeństwa. Wytyka się tu wszechobecne w dzisiejszej kulturze masowej podglądactwo, związki biznesu z Kościołem i polityką, hipokryzję w stosunkach damsko-męskich… Polecamy ten film wszystkim miłośnikom dobrej komedii. 

W drugim dniu Festiwalu (11.10.) nasz wysłannik dotarł na spotkanie z Sophie Marceau i Laure Duthilleul w Cinématheque. Obie panie po długoletniej karierze aktorskiej zdecydowały się podjąć roli reżysera(-ki?). Główna uwaga fotoreporterów skupiła się na Marceau, która opowiadała między innymi o swojej drodze do reżyserowania. W jej przypadku był to naturalny proces: „od zawsze” przelewała swoje myśli i obserwacje na papier, któregoś dnia powstał z nich scenariusz, potem – film. Techniczna strona zawodu reżysera była jej znana o tyle, że jako aktorka interesowała się wszystkim, co się działo na planie. Choć decyzja o przejściu na drugą stronę kamery była spontaniczna, Sophie Marceau uważa, że to jej pierwszy prawdziwy wybór, w przeciwieństwie do aktorstwa, które samo ją wybrało. Reżyserowanie było efektem jej dojrzewania do tego, by żyć nie tyle pragnieniami innych, co odważyć się realizować własne. Do tej pory przenosiła na ekran własne scenariusze, ale nie ma nic przeciwko sięganiu po historie napisane przez kogoś innego. Marceau i Duthilleul zgodziły się jednak, że w ich dotychczasowych przygodach z reżyserowaniem koncepcja filmu powstawała już na etapie tworzenia scenariusza. Sophie wyznała także, że szczególnym wyzwaniem jest dla niej rola we własnym filmie; brakuje jej wtedy spojrzenia reżysera – kogoś, kto upewni ją, że idzie w dobrym kierunku. Z drugiej strony łatwiej jej pozyskać środki na obrazy, w których sama gra; zdaje sobie bowiem sprawę, że jej udział podnosi wartość komercyjną przedsięwzięcia. 

Po spotkaniu odbyła się projekcja „A ce soir”, pierwszego długometrażowego filmu Laure Duthilleul. Nagła śmierć wioskowego lekarza jest szokiem dla jego żony Nelly (w tej roli Sophie Marceau), ich dwojga dzieci i całego otoczenia. Obserwujemy, jak każde z nich we własny sposób próbuje poradzić sobie z utratą najbliższej osoby i własnymi uczuciami. Z pewnością niełatwo jest pokazać na ekranie taki temat, i niestety w tym filmie nie do końca się to udaje. Postać Nelly jest przerysowana, a jej zachowania mało prawdopodobne psychologicznie. Wydaje się, że kamera nadmiernie eksponuje Marceau w efektownych, jeśli nie efekciarskich scenach, na przykład gdy – obowiązkowo w mini – snuje się po lesie, ocierając się o drzewa, czy tarza po podłodze, przeciągając dłonią po biuście. Duże brawa należą się natomiast najmłodszym aktorom, którzy bardzo wiarygodnie pokazali reakcje dzieci wobec tego, co przerasta także dorosłych. W „A ce soir” jest też kilka dobrych, choć nie do końca wykorzystanych konceptów, takich jak sięgnięcie po kamerę filmową jako instrument do rozładowania emocji, czy pomalowana w kubistyczne motywy trumna, symbolizująca surrealizm sytuacji. Ślad w pamięci pozostawia także intrygująca muzyka. Nie będziemy więc zdecydowanie zachęcać do przełączenia na inny kanał, gdy TV pokaże „A ce soir” - decyzja należy do Was. 

A.J.B.