NASZE PUBLIKACJE

''I was on Mars'' i ''Adolf H.''

''I was on Mars'' i ''Adolf H.''

Na film I was on Mars w reż. Daniego Levy’ego wybraliśmy się głównie ze względu na wątek polski. Główna bohaterka, Silva (Sylwia?), to młoda Polka podejmująca na początku lat 90. brawurową eskapadę do Nowego Jorku. Brawurową, bo nie zna ani słowa w języku angielskim i nikt na nią w Ameryce nie czeka. Cel jej wyjazdu nie jest do końca jasny, ale Sylwia jest najwyraźniej zafascynowana Wielkim Jabłkiem. Marzenia o mieście drapaczy chmur, gdzie czekają ją niezwykłe możliwości, szybko ulegają bolesnej konfrontacji z rzeczywistością – zostaje okradziona i znajduje się na ulicy. Nie znając praw rządzących światem, w którym się znalazła, podejmuje jednak walkę o … no właśnie, właściwie o co? Początkowo wydaje się, że pragnie tylko odzyskać pieniądze, ale wkrótce okazuje się, że ma także inne cele… 

Przed projekcją odbyła się krótka rozmowa z reżyserem. Dani Levy pochodzi ze Szwajcarii, z żydowskiej rodziny, która uratowała się z Holocaustu, a swoją karierę w show-biznesie zaczął jako… klaun. I was on Mars to jedno z jego ulubionych dzieł. Do nakręcenia tego niskobudżetowego filmu inspiracją był upadek muru berlińskiego i otwarcie Europy Wschodniej. Zetknięcie Wschodu z Zachodem, zderzenie dwóch całkowicie odmiennych mentalności i sposobów myślenia, wydało się reżyserowi doskonałym tematem do pokazania w kinie. Mimo że nie współpracowali przy nim Polacy (współautorką scenariusza i odtwórczynią głównej roli jest Niemka Maria Schrader, znana z Aimée und Jaguar), film zawiera wiele trafnych obserwacji na temat sprzeczności naszej słowiańskiej natury (przynajmniej z tamtych zamierzchłych czasów :D ). Dobrze uchwycono tu mieszankę naiwności ze sprytem, zalet Matki Polki z chęcią korzystania z życia na całego. Sympatia twórców stoi jednak po stronie Sylwii, podążającej dziarsko najgorszymi ulicami Bronxu w opadających rajstopach i z torbą z dermy. 

Spośród wielu filmów o polskich emigrantach z oceanem ten wyróżnia się świeżością spojrzenia, godna uwagi jest też jazzowa muzyka Nikiego Reisera. Oglądanie I was on Mars w Luksemburgu ma dodatkowy walor – nieuchronnie przychodzi refleksja, że dziś nasz los jako emigrantów jest ciut lżejszy… 

A.J.B. 

W piątek pokazano także inny, najnowszy film Daniego Levy’ego – Mein Führer – Die wirklich wahrste Wahrheit über Adolf Hitler (w Polsce wyświetlany pt. Adolf H. – Ja wam pokażę!). Seans, poprzedzony krótkim spotkaniem z reżyserem, luksemburska publiczność przyjęła ciepło, choć bez większych emocji. 

Akcja filmu rozgrywa się roku 1944 w Berlinie, gdy nieuchronny koniec wojny wydaje się bliższy niż kiedykolwiek. Niemcy przegrywają, a pogrążony w depresji Hitler w kreowanym przez towarzyszących mu oficerów, odrealnionym świecie, nie ma już siły być Ojcem i Wodzem narodu zwycięzców. By zapobiec całkowitej klęsce, Goebbels (nota bene bardzo dobra rola Sylvestra Grotha) sprowadza z obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen żydowskiego nauczyciela aktorstwa, który ma tchnąć w Führera nowego ducha i odbudować w nim wiarę we własne siły. Profesor Adolf Grünbaum (w tej roli Ulrich Mühe) swoją wiedzą, spokojem i siłą przekonywania działa niczym psychoterapeuta, odkrywając, ku swemu zdumieniu, drzemiące w Wodzu pokłady skrywanych lęków i traumatycznych wspomnień. 

Cała ta sytuacja przedstawiona w sposób przerażający, ale i groteskowy, z minuty na minutę odmitologizowuje jednego z największych tyranów w historii współczesnego świata. Taki zabieg może jednak kryć w sobie niebezpieczeństwo, że Hitler zacznie się jawić jako jowialny, zdziecinniały staruszek, który kocha swojego psa, zażywa kąpieli, bawiąc się modelem pancernika w wypełnionej po brzegi luksusowej wannie i generalnie nie jest specjalnie szkodliwy, a sytuacja, w której pogrążony przez 5 lat był niemal cały świat, tak naprawdę była tylko i wyłącznie zbiegiem niefortunnych okoliczności i nieszczęśliwego dzieciństwa Adolfa Hitlera. 

Całemu filmowi towarzyszy prześmiewczy nastrój, ale nie można powiedzieć, by doprowadzał on widza do śmiechu, nawet gdy teoretyczny gag goni raz za razem kolejny, bo jak tu się śmiać, gdy człowiek zna tło historyczne. Odniosłam wrażenie, że niemiecki reżyser wyszedł z założenia, że gdy nie można czegoś zrozumieć, należy to obśmiać; może to słuszna koncepcja, ale w tym przypadku nie do końca dla mnie zrozumiała. Film, o czym na spotkaniu z widzami wspomniał sam reżyser, niesie jednoznaczne skojarzenia z obrazem Roberto Benigniego Życie jest piękne oraz dla mnie osobiście również z genialnym Dyktatorem Charliego Chaplina, choć przy obu filmach wypada on znacznie gorzej. 

W skali od 1 do 10 za walory plastyczne stawiam reżyserowi 8 punktów (lubię kolory podkreślające absurd oraz detale, mające na celu podkreślić dziwność sytuacji, w której znalazł się widz). Za sam film stawiam 5, bo nie czuję, że reżyser mnie przekonał. Wszystkich tych, którzy sami chcą sprawdzić, co myśleć o tym filmie, zapraszam w sobotę do Utopolis na godz. 22.00. Film w niemieckiej wersji językowej z angielskim tłumaczeniem. 

mzu